piątek, 29 marca 2013

Nowa Huta ma przyszłość

Kilka dni temu podpisałem z marszałkiem Markiem Sową umowę o współpracy na rzecz realizacji projektu „Kraków Nowa Huta Przyszłości”. Dziś kilka słów chciałbym poświęcić temu przedsięwzięciu, które rozpoczyna nową kartę w dziejach Krakowa i przy okazji - jak wynika z lektury forów internetowych - wzbudza wiele emocji.
Pozwolę sobie więc na początek przypomnieć, czym jest „Kraków Nowa Huta Przyszłości”. To koncepcja ożywienia wschodniej części Krakowa i największa szansa inwestycyjna w Europie. Projekt zakłada rewitalizację poprzemysłowych terenów i zagospodarowanie obszaru o powierzchni 5,5 tys. ha, w sposób podnoszący atrakcyjność dzielnicy dla inwestorów i mieszkańców. Ramy tego terenu od południa wyznacza Wisła, od zachodu ul. Bulwarowa i ul. Klasztorna, od północy - linia kolejowa, obwodnica Krakowa, od wschodu - granica Gminy Kraków. Najważniejsze tereny koncentrują się wokół ulicy Igołomskiej – to oś dookoła której ma się rozwijać nowa dzielnica.
Najważniejszym zamierzeniem, aktywizującym gospodarczo wschodnią część Krakowa jest Park Naukowo–Technologiczny w Branicach. Ma to być obszar przeznaczony dla inwestorów, w szczególności dla innowacyjnych przedsiębiorstw technologicznych i nowoczesnego przemysłu. Wschód Krakowa ma być także miejscem wydarzeń kulturalnych i wypoczynku. W tym celu planowane jest utworzenie Błoń 2.0 na obszarze ok 37 ha oraz zagospodarowanie Przylasku Rusieckiego. Warto podkreślić, że w tym rejonie znajdują się źródła geotermalne co stwarza możliwość korzystania z nieszkodliwej dla natury i niezwykle przyjaznej ludziom, odnawialnej energii. Dzięki temu mieszkańcy Krakowa, gmin ościennych oraz turyści mają szansę na korzystanie, w niedalekiej przyszłości, z miejskiego kompleksu basenów termalnych.
Podpisana umowa o współpracy zakłada, że będziemy wspólnie dążyć do scalenia rozdrobionych obecnie działek, by były atrakcyjniejsze dla inwestorów, zadbamy o rozwój infrastruktury w tamtym rejonie, a także wspólnie będziemy zabiegać o środki unijne na realizację projektu. Dziwi mnie fakt, że ten projekt wzbudza tak wielkie, nie zawsze pozytywne emocje. Spotykam się z argumentami, że zamiast wydawać pieniądze na nową część miasta powinniśmy wyremontować chodniki, dofinansować posiłki w szkołach czy zlikwidować smog nad miastem. Zgadzam się, że wszystkie wymienione zadania są bardzo ważne, ale proszę pamiętać, że główną ideą projektu „Kraków Nowa Huta przyszłości” jest stworzenie nowych miejsc pracy, których nie da nam wyremontowany chodnik. Chcę, by nasz dzieci i wnuki nie musiały wyjeżdżać z Krakowa za pracą. Chcę też, by Kraków zatrzymywał u siebie najlepszych absolwentów naszych uczelni. Pieniądze na realizację tego projektu nie uszczuploną w żaden sposób naszych wydatków na remonty dróg, oświatę, czy wymianę pieców węglowych. Będę pochodzić z zupełnie innych źródeł. Doświadczenie wskazuje, że Unia Europejska mocno wspiera finansowo idee rewitalizacji terenów poprzemysłowych.
Chcę też uspokoić tych, którzy już teraz narzekają, że planujemy budowę „drugiego Ruczaju” – miejsca do granic możliwości zabudowanego przez deweloperów. Proszę pamiętać, że mamy do czynienia z zupełnie inną sytuacją. Na Ruczaju przez wiele lat miasto nie miało możliwości prawnego ingerowania w plany budowlańców z powodu braku planów miejscowych. Nowe tereny w Hucie mają być zagospodarowywane zgodnie z zasadami przyjętymi w dokumentach planistycznych - studium zagospodarowania miasta i planach zagospodarowania przestrzennego. Stąd też spore rezerwy terenów zielonych, które mają służyć wypoczynkowi mieszkańców. (Nawiasem mówiąc nawet nie wiem jak mam skomentować zarzut, że niepotrzebne są miastu drugie Błonia, gdy na co dzień raczej spotykam się z argumentem, że w mieście wszystko jest zabudowywane i nie zostawiamy miejsca na zieleń).
To nie jest projekt, który zrealizujemy w kilka lat. Nowa krakowska dzielnica będzie powstawała latami. Ale warto ten pierwszy krok wykonać już teraz.

wtorek, 12 marca 2013

Historia lubi się powtarzać?

Czasami warto spojrzeć na samorząd z perspektywy historycznej. Tej perspektywy, która pozwala uchwycić pewien kontekst ciągłości i analogii. Bynajmniej nie w tym wygodnym celu, aby usprawiedliwić współczesność, ale raczej aby wyciągnąć pożyteczne wnioski.
Nie trudno zauważyć, iż kondycja samorządów lokalnych w III RP jest słaba. Kłopoty z płynnością finansową znaczącej liczby gmin, ograniczanie przez władzę centralną elastyczności finansowej, która tworzy bariery w racjonalnej obsłudze zadłużenia miast, obciążanie i spychanie na społeczności lokalne coraz to nowych zadań bez wystarczających środków – to zjawiska, które są już nie tylko w ujęciu akademickim dostatecznie rozpoznanie, ale stają się częścią publicystycznej świadomości. To napięcie pomiędzy samorządem a rządem na tle wydolności lokalnych budżetów jest realnym problemem.
To samo realne napięcie towarzyszyło państwowości polskiej okresu międzywojnia. Nie przesądzając czy jest to spór na trwale wpisany w charakter państwa unitarnego czy też urasta on aż do rangi dialektycznej. Wydaje się natomiast, że jest to analogia, w której wyraża się pewna dysfunkcja zarówno Drugiej, jak i Trzeciej Rzeczpospolitej, z tą wszak istotną różnicą, że minione elity potrafiły wprowadzić program naprawczy, który przywrócił solidne podstawy funkcjonowania przedwojennych gmin oraz powiatów.
Pierwsza połowa lat 30 ubiegłego wieku to zapaść budżetowa polskiego samorządu. Kłopoty ze spłatami tzw. pożyczek ulanowskich, ogólnoświatowy kryzys gospodarczy, który także pogrążył Polskę zmusiły ówczesnych włodarzy gmin i powiatów do zaciągania krótkoterminowych pożyczek bankowych i wekslowych. Tak jak i dziś te pożyczki nie były wyrazem niezdefiniowanej fanaberii czy też rozrzutności lokalnych społeczności. Za te pieniądze budowano drogi, kanalizację, szkoły, obiekty użyteczności kulturalnej. Tak jak i dziś kredyty te ogrywały rolę cywilizacyjnego koła zamachowego. Od 1930 roku zdecydowana większość jednostek samorządu terytorialnego wykazywała deficyt w budżetach zwyczajnych. Ten stan rzeczy był skutkiem raptownego spadku dochodów, przy względnej sztywności wydatków. Coraz silniej odczuwano też konsekwencje polityki rządowej: odbieranie przez rząd niektórych źródeł dochodów samorządowych, odebranie prawa samodzielnej egzekucji podatków oraz nakładanie coraz to nowych obowiązków bez finansowania. Brzmi to znajomo? Niestety tak. Również dobrze moglibyśmy tymi słowami opisać obecną sytuację jednostek samorządu terytorialnego.
Według danych Związku Miast Polskich w wyniku różnego rodzaju zmian legislacyjnych w latach 2006-2012 samorządy utraciły 8 mld zł. Do tego dochodzi obciążenie powiatów i województw długami za szpitale, które powstały w wyniku niewydolności sytemu opieki zdrowotnej Sytuacje komplikuje niewystarczające środki jakie otrzymują samorządy na oświatę z budżetu państwa. Temu towarzyszy polityka zbijania rządowego deficytu budżetowego kosztem ograniczania swobody ekonomicznej gmin, co nawet Narodowy Bank Polski w opinii do ustawy budżetowej na rok 2012 uznał za nierealne i niebezpieczne. Można by uznać, iż samorządność w II i II RP podążają tą samą drogą. Ale i tutaj następuje rozdroże, które świadczy o mądrości przedwojennych państwowców. Od 1932 roku następuje proces naprawy finansów samorządowych. W sytuacji rzeczywistej niewypłacalności sektora samorządowego zdecydowano o podjęciu programu oddłużeniowego. W styczniu 1932 roku powstaje Komisja Uzdrowienia Gospodarki Komunalnej. Wśród oddłużonych jednostek samorządu terytorialnego znalazło się 461 miast (w tym 51 wydzielonych z powiatów), 165 powiatów, 301 gmin wiejskich. W sierpnia 1938 roku została uchwalona ustawa o poprawie finansów związków samorządu terytorialnego i o zmianie ustawy o tymczasowym uregulowaniu finansów komunalnych. W konsekwencji Skarb Państwa przejmował na siebie część zobowiązań samorządów.
Teraz nikt nie wymaga od rządu tak radykalnych kroków. Nikt nie oczekuje akcji oddłużeniowej. Samorządy dadzą sobie radę pod warunkiem, iż władze centralne zmienią swoją dotychczasową politykę.

czwartek, 7 marca 2013

Krakowskie kredyty

Wbrew obiegowym informacjom dług komunalny przypadający na jednego mieszkańca nie jest w Krakowie najwyższy. Jest to kwota per capita 2 645 zł. Dla porównania w Warszawie na jednego mieszkańca dług wynosi 3 493 zł, we Wrocławiu 3 553, zaś w Poznaniu 3 658. Nie przytaczam tych danych aby udowadniać tezę, że Kraków jest bardziej gospodarny, niż Wrocław czy Poznań. Dług jest bowiem tylko i wyłącznie instrumentem rozwoju gmin, nie zaś miernikiem zaradności czy jej braku. Pożyczki prorozwojowe są zresztą elementem gminnej polityki tak starym jak stary jest samorząd. Mało tego, gdyby historyczni prezydenci Krakowa nie korzystali z kredytów inwestycyjnych Kraków byłby dzisiaj prowincjonalnym miasteczkiem a nie tętniącą życiem aglomeracją.
Józef Dietl obejmując urząd prezydenta Krakowa w 1866 r. podjął się zadania wydźwignięcia Krakowa z zapaści, która była konsekwencją osiemnastowiecznych wojen, grabieży pruskiej, działalności austriackiego zaborcy. Możemy mu przypisać wiele zasług - w tym oczyszczenie koryta Starej Wisły, rozwój UJ, powstanie szkoły przemysłowej, przejęcie oświaty w zarząd miasta, powstanie Szkoły Sztuk Pięknych, utworzenie miejskiej straży ogniowej, uporządkowanie Plant, starych murów i baszt obronnych. Wówczas był to niewyobrażalny wysiłek dla miejskich finansów. I mógł zostać zrealizowany jedynie za pomocą pożyczki, która została zaciągnięta w wysokości 1,5 mln koron.
Kraków miał to szczęście, iż kolejni prezydenci nie negowali dorobku poprzedników, lecz starali się kontynuować rozpoczęte dzieło. I tak np. nasze miasto za rządów Feliksa Szlachtowskiego zaciągnęło w 1886 r. dług na inwestycje związane z rozwojem zakładu gazowego i wybudowaniem teatru miejskiego, którego lokalizacja zresztą wywołała wielką obrazę w sercu Jana Matejki. Tym teatrem wzniesionym za pożyczkę jest znany wszystkim Teatr im. Juliusza Słowackiego, bez którego dziś trudno sobie wyobrazić kulturalny Kraków. Prezydent Szlachtowski jednak spotkał się z niewybrednymi zarzutami ze strony radnych miejskich o nadmierne zadłużenie Krakowa. Na nic zdały się tłumaczenia prezydenta, iż majątek gminy w ciągu 20 lat wzrósł trzykrotnie, tak jak i dziś nie wszyscy chcą przyjąć do wiadomości, iż budżet naszego miasta od 2002 r został podwojony. Na szczęście prezydent Szlachtowski nie ulegał presji malkontentów i podczas swojej drugiej kadencji zaciągnął kolejną dużą pożyczkę na budowę mostów na Rudawie i szkół. Ostatecznie nie zniósł niesprawiedliwej krytyki i złożył prezydenturę Krakowa. Historia jednak pokazała kto miał rację.
Mało kto pamięta, iż rozwój dokonany z prezydentury Juliusza Leo to konsekwencja przygotowań poczynionych przez jego poprzednika - Józefa Friedleina. Wówczas to zaplanowano, iż zostanie zaciągnięta pożyczka w wysokości 7 mln złotych koron. I znów te pieniądze poszły na rzeczy najistotniejsze z punktu widzenia potrzeb mieszkańców tj. rozbudowę wodociągów, brukowanie ulic, budowa kanałów, szkół itd.. Prezydent Leo uznał jednak, iż taki plan jest niewystarczający. Stąd też doprowadził do skonwertowania długu i zaciągnięcia nowego w wysokości 23 mln koron. Wychodzono bowiem z założenia, iż „zły stan finansowy mija, zaś budynki i poczynione inwestycje pozostają”. Kraków uzyskał swoja wielkość i stał się miastem na miarę Europy dzięki niebagatelnym kredytom.
W okresie międzywojennym władze Krakowa również nie stroniły od zadłużania miasta, co miało gwarantować jego rozwój. Znamienny jest tutaj „Program Inwestycyjny Stołecznego Królewskiego Miasta Krakowa na lata 1937/38-1943/44”, którego realizację przerwała II Wojna Światowa. Prezydent Mieczysław Kaplicki we wstępie do tego dokumentu nie postawiał złudzeń, iż postęp cywilizacyjny może zostać osiągnięty przez nasze miasto „pod warunkiem zaciągnięcia długoterminowej, niskoprocentowej wielkiej pożyczki” . Tak też się stało.
Możemy sobie wyobrazić Kraków bez pożyczek, ale w tej wizji będzie to Kraków bez estakad, ronda Ofiar Katynia, bez tramwaju na Ruczaj, z zakorkowanym Rondem Mogliskim, itd….Ale czy na taki Kraków wystarczy nam wyobraźni?

środa, 6 marca 2013

Kilka słów o rzetelności

Nikt nie ma wątpliwości jak bardzo w dzisiejszych czasach nasze postrzeganie rzeczywistości kształtują media. Jak bardzo bezkrytycznie odbieramy wszystkie docierające do nas tą drogą informacje, przyjmując z góry, że są prawdziwe. Mają tego świadomość i politycy, i urzędnicy, i dziennikarze. Całe tomy napisano o dziennikarskiej rzetelności i odpowiedzialności za słowo...
Właśnie leży przede mną pismo, który jeden z przedsiębiorców skierował do naczelnego krakowskiego dziennika, a do mnie do wiadomości. Jest on właścicielem parkingu w centrum miasta, na którym zatrzymują się busy. Poczuł się pokrzywdzony, ponieważ autorka artykułu opisując problemy ze zniszczoną nawierzchnią cytuje jego wypowiedzi. Problem polega na tym, że nie chodzi o prowadzony przez niego parking tylko sąsiedni, a on sam nigdy z dziennikarką nie rozmawiał. Zła opinia jednak „poszła w miasto”.
Kilka dni wcześniej, ten sam dziennik pisał, że „Smog produkują miejskie kamienice”. Pomijam już fakt, że autorzy nie zechcieli napisać, iż w skali całego miasta piece węglowe w budynkach należących do gminy stanowią jeden(!) procent wszystkich czynnych pieców, bo regularnie je likwidujemy. Autorzy jako przykład miejskiej kamienicy ogrzewanej węglem wybrali kamienicę przy ul. Mogilskiej, która w większości jest ogrzewana energią elektryczną lub gazem. Nie zwrócili tylko uwagi na fakt, że na zdjęciu ilustrującym artykuł jest co prawda lokatorka stająca przy piecu kaflowym, ale widać, że jest w nim zamontowana grzałka elektryczna.
Wypadałoby jeszcze przypomnieć sprawę artykułu o pustostanach, który sugerował, że miasto jest właścicielem niszczejących pustych mieszkań, choć na zdjęciu umieszczono prywatną kamienicę, itd. Przykłady mógłbym mnożyć…
Nikt nie ma wątpliwości jak bardzo w dzisiejszych czasach nasze postrzeganie rzeczywistości kształtują media…