poniedziałek, 28 listopada 2011

Magdalena Kursa i Jarosław Sidorowicz w czwartkowej i piątkowej Gazecie Wyborczej opublikowali tekst dotyczący mojej osoby. Tematem tekstu było (zwłaszcza w wydaniu czwartkowym) moje rozejście się z SLD, albowiem tenże nie wystawił mnie do składu Trybunału Stanu, w którym byłem przez ostatnie trzy kadencje. Pomijając fakt, iż ilość wystawianych przez partie kandydatów na członków Trybunału jest uzależniona od liczebności mandatów sejmowych (Sojuszowi przypadł w związku z tym tylko jeden członek Trybunału Stanu), a ja nie byłem tym specjalnie zainteresowany, wnioskiem – słusznym – jaki wyciągnęli z tego dziennikarze było stwierdzenie, że nie mam już immunitetu. I dotąd wszystko byłoby w porządku i mieściłoby się w granicach normalnych złośliwości Gazety, systematycznie kierowanych pod moim adresem. Ale autorzy poszli dalej - zaczęli nagabywać prokuraturę w Kielcach/Busku, aby wróciła do sprawy sprzed kilku lat, sugerując bardzo wyraźnie, że powinna to uczynić. Zachowanie to wyszło więc poza granice zwykłego donosu, stając się lobbingiem - chciano zmusić prokuraturę, by wypowiedziała się jasno, że sprawą się zajmie. Przypomnijmy więc historię:

Dotyczy ona mojego rzekomego niepowiadomienia o przestępstwie, o którym wiedziałem, i o którym powiadomił prokuraturę ten, który mi o nim powiedział. Uczynił to zresztą z rozkazu, bo jest jego żołnierzem, Jana Rokity. Prokuratura krakowska dwukrotnie umarzała sprawę, nie dopatrując się cech przestępstwa. Ale żyliśmy w latach IV Rzeczpospolitej, za czasów której było zlecenie „szukania” haków na ludzi związanych z lewicą. Wiele z tych spraw jest obecnie umarzanych, w sposób kompromitujący prokuratorów, którzy je wytaczali. Było to także szukanie „układu krakowskiego”. Wpisując się w tą retorykę, przekazano sprawę do prokuratury w Busku, zmuszając ją, (z tego co wiem wbrew prowadzącej śledztwo pani prokurator), do wystąpienia o uchylenie mi immunitetu, aby móc wytoczyć sprawę. Przed Trybunałem badającym ten wniosek występował znany powszechnie z telewizji i występujący w wielu spektaklach medialnych prokurator Engelking. Trybunał nie uchylił mi immunitetu. I może warto by było, by Państwo dziennikarze widzieli, że rozprawa przed Trybunałem Stanu to nie jest tylko decyzja „uchylamy czy nie uchylamy” , ale wyrok z całym wywodem prawnym i uzasadnieniem. Tenże w sposób jednoznaczny odrzucił wniosek pana prokuratora. Trzeba podkreślić, że Trybunał podjął wyrok jednogłośnie, a więc za takim rozwiązaniem byli też sędziowie wskazani do składu Trybunału przez PiS. Tyle historii.

Piszę o tym wszystkim w kontekście tekstu, który ukazał się w sobotniej Gazecie Wyborczej. Otóż po spotkaniu z parlamentarzystami podeszła do mnie pani redaktor Kursa, chcąc zadać pytanie. Zobaczywszy ją, powiedziałam co myślę o jej postępowaniu, stwierdzając, że uważam je za obrzydliwe. Powiedziałem także – o czym już pani redaktor nie pisze, skarżąc się na mnie – że jest mi tym bardziej przykro, iż zawsze uważałem ją za dziennikarkę bardzo rzetelną. Poprosiłem też, żeby do mnie nie dzwoniła i nie umawiała się na wywiady. Odpowiedź pana redaktora Stachowa, którą przeczytałem w sobotę, wpisuje się w istniejący w mediach schemat: my wszystko wiemy, my mamy rację, możemy bezkarnie krytykować, rzucać kalumnie, a jak ktoś nam śmie odpowiedzieć to „puszczają mu nerwy”. Gratuluję też oceny rzetelności artykułu. To także kwestia smaku. I niech się Pan nie dziwi spadającemu czytelnictwu Gazety.

Nie mam nic przeciwko pojawianiu się Pani Kursy w magistracie. Powiedziałem jedynie, że ja nie będę z nią rozmawiał. Mamy po prostu inne pojęcie rzetelności dziennikarskiej. A szkoda.

I na marginesie sprawa pozornie się z tym nie łącząca. Odszedł z rady miasta radny den Bult. Przeprowadził się do Wrocławia. Słynny stał się, gdy w kampanii wyborczej opublikował list otwarty, pokazujący jak miasto jest fatalnie zarządzane. List ten spotkał się z zachwytem wielu środowisk, w tym Gazety. Gdy odchodził do Wrocławia przyszedł mnie przeprosić i stwierdził, że to jednak ja mam rację, co stwierdza po rocznej obserwacji . Wyraził to także w swoim pożegnalnym wystąpieniu do Rady Miasta Krakowa. Pozwolę sobie zacytować fragment stenogramu. Jako przykład rzetelnego dziennikarstwa można dodać, że żadne z mediów tego nie podkreśliło. Może dlatego, że nie mówił tego na początku sesji, lecz później, gdy wszyscy chcący mieć komplet rzetelnych wiadomości dziennikarze już poszli do domu.

„W związku z czym możecie być dumni, ja jestem dumny, że jestem z Krakowa i będę z Krakowa, gdzie mam swój dom (...). Bardzo ważną rolę w tym wszystkim, jak się odniesiemy do tego, że w Krakowie wszystko jest źle, a we Wrocławiu jest bardzo dobrze, odgrywa prasa – tak mi się wydaje – i zastanawiałem się, czytałem też te gazety i tam np. oni wygrali Stolicę Kultury i tytuł nad artykułem jest - wygraliśmy, my wygraliśmy. To nie jest coś, jak oni i my, tu w Urzędzie Miasta, czy Radni, czy Urząd Miasta coś tam źle zrobił, nie, my razem coś wygraliśmy, (...) ton , który jest nadawany w prasie ma bardzo duży wpływ na odbiór społeczeństwa i identyfikowanie społeczeństwa właśnie z Krakowem”.

I na tym zakończę. Nie wiem, czy doczekamy czasów, gdy dziennikarze dobrą wiadomość traktować będą jako godną podania szerokiej publiczności, czy niektórzy politycy chęć zrobienia czegoś wspólnie postawią nad chęcią przyłożenia przeciwnikowi. Zobaczymy. Sądzę, że do tematu powrócę.

poniedziałek, 14 listopada 2011

Jestem zaszczycony...

Tak bardzo zaszczycony, że aż będę musiał się ująć za tymi, których dziennikarz relacjonujący dla Gazety Wyborczej składnie kwiatów przed Krzyżem Katyńskim nie zauważył, najwyraźniej wpatrzony we mnie jak w obrazek. Napisał bowiem, że jak składałem kwiaty to wbiegł Stanisław Markowski ze zdjęciem pary prezydenckiej, a jak odchodziłem to rozległy się brawa. Otóż przede wszystkim warto by było zauważyć, że nie byłem sam, a kwiaty SKŁADALIŚMY większą grupą – obok mnie stali: marszałek województwa, wicewojewoda, przewodniczący sejmiku wojewódzkiego, przewodniczący Rady Miasta Krakowa i przedstawciele związków kombatanckich. Nie śmiałbym także twierdzić, że brawa były skierowane wyłącznie pod moim adresem.

Czytam po raz kolejny zdanie napisane przez dziennikarza i mnożą mi się pytania. Staram się dociec intencji autora, ale nie sposób. Czy to dobrze, że składałem kwiaty? Co ma do tego zdjęcie pary prezydenckiej? Czy ci, co bili brawo są za czy przeciw? A jeżeli przeciw, to przeciw czemu dokładnie? A może jednak są za? Staram się, ale nic z tej relacji nie rozumiem. Oprócz tego, że moje nazwisko występuje w parze ze słowem incydent.

Skoro dla mnie, bezpośredniego uczestnika wydarzeń, ten opis jest mglisty i niezrozumiały, to co dopiero dla Czytelników, którzy pod Krzyżem Katyńskim nie byli. A potem się dziwić, że coraz częściej narzekamy na rzetelność dziennikarską...

wtorek, 8 listopada 2011

Papier nie zastąpi odpowiedzialności

Od wczoraj odpowiadam na pytania, czy niczego się nie dało zrobić w sprawie klubów w kamienicy przy Wielopolu i czy mnie nie irytuje bezradność instytucji powołanych do dbania o nasze bezpieczeństwo.

Oczywiście, że mnie irytuje bezradność każdej instytucji. Niezależnie czy jest podporządkowana prezydentowi miasta czy nie. Właśnie w takich przypadkach widać wyraźnie to, o czym my – samorządowcy bardzo często mówimy w Warszawie: że mamy do czynienia z nieżyciowymi przepisami, że istnieją luki w prawie, źle działa egzekwowanie decyzji wydanych przez urzędników, że prawo strony do odwoływania się od decyzji nie może skutkować zagrożeniem życia czy zdrowia innych osób. Po takich wypadkach jak na Wielopolu zawsze mam nadzieję, że tym razem naprawdę ktoś potraktuje serio uwagi urzędników, którzy z przepisami mają do czynienia nie w teorii, ale w praktyce. Taką nadzieję już miałem kilkakrotnie, niestety bez większych efektów.

I druga kwestia, którą chciałbym poruszyć. Żaden urzędowy papier, pieczątka, kraty i patrole policji nie zastąpią odpowiedzialności i zdrowego rozsądku. Przede wszystkim odpowiedzialności właściciela budynku, który na swój teren wpuszcza tysiące ludzi, nie zważając na to, że ruina może się zawalić. Chęć łatwego zarobienia pieniędzy okazała się silniejsza, niż strach przed odpowiedzialnością karną, gdyby ktoś w jego kamienicy stracił życie. Nie wierzę, że z zysków które co weekend wpadały do kieszeni właściciela nie dało się doprowadzić kamienicy do porządku.


Myślę, że mamy tutaj do czynienia dokładnie z taką samą sytuacją, jak z przepełnionymi busami. O problemie wszyscy sobie przypominają, gdy wydarzy się tragedia. Pytają wtedy, co na to urzędy i policja. A prawda jest taka, że dopóki pasażerowie będą z zatłoczonych busów korzystać, to przewoźnicy będą omijać przepisy, licząc zyski i mając nadzieję, że żadne nieszczęście się nie przytrafi.