piątek, 25 czerwca 2010

Szlachetne zdrowie

Język potoczny ma to do siebie, że nie wszystko co pięknie powiedziane, zagości w nim na stałe. Zwykle bywa odwrotnie – karierę robią powiedzonka, które raczej zachwaszczają polszczyznę. Jednak Jan z Czarnolasu pisząc: „Szlachetne zdrowie, nikt się nie dowie, jako smakujesz, aż się zepsujesz” – wyraził prawdę na tyle uniwersalną, że fragment tej fraszki powszechnie jest znany i z lubością cytowany.

Nie będę w tym miejscu opisywał tego, o czym można przekonać się wchodząc do pierwszej lepszej przychodni – są kolejki, bo w służbie zdrowia brakuje pieniędzy. Niestety, nie jest to problem, którego rozwiązanie nie leży gestii samorządu. Samorząd może jedynie zapewniać dobre warunki dla funkcjonowania systemu opieki zdrowotnej poprzez podtrzymywanie istniejącej sieci placówek medycznych i ułatwianie dostępu do niej wszystkim mieszkańcom.

Kilka lat temu odszedł od nas doktor Zbigniew Żak, wiceprezes Naczelnej Izby Lekarskiej, wieloletni dyrektor Wojewódzkiej Przychodni Stomatologicznej noszącej teraz jego imię. Wiele razy podczas naszych rozmów wspominał, że boi się o los kierowanej przez siebie placówki, bo nie wie co z nią będzie, gdy Zakład Ubezpieczeń Społecznych przejmie kamienicę przy ul. Batorego 3, gdzie mieści się WPS i kilkadziesiąt innych specjalistycznych poradni, w których rocznie udziela się ok. 200 tysięcy porad lekarskich, wykonuje 50 tysięcy badań laboratoryjnych i podobną ilość badań diagnostycznych. Dzisiaj spełnił się najgorszy sen doktora Żaka… – ZUS jeszcze nieprawomocną decyzją wojewody odzyskał kamienicę.

Wojewoda małopolski wydał decyzję, na mocy której oddał 3/4 budynku przy ul. Batorego 3 na potrzeby urzędników Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. W uzasadnieniu decyzji czytamy o ciężkich warunkach pracy urzędników ZUS: 177 osób nie ma zapewnionej odpowiedniej powierzchni do pracy, gdyż każdy pracownik biurowy ZUS winien mieć do dyspozycji 13,3 m2. Ponadto lekarze orzecznicy przyjmują w różnych częściach miasta (co – na zdrowy rozsądek - wydaje się być dogodne dla zainteresowanych), a zdaniem ZUS powinni przyjmować w jednym miejscu, tj. przy ul. Batorego 3.

Pan wojewoda z troską pochylił się nad tymi potrzebami i uznał, że skoro jego urzędnikom wystarcza 7 m2 powierzchni użytkowej, to tyle również przyzna ZUS. Idzie jednak o budynek, który od 1933 roku służył chorym mieszkańcom Krakowa, korzystającym tu od zawsze z usług lekarzy, a nie urzędników.

Przepisy stanowią, iż Zakład Ubezpieczeń Społecznych jest następcą prawnym działających do 1950 r. – najogólniej mówiąc - ubezpieczalni społecznych, ale tylko w zakresie ubezpieczeń społecznych. Tymczasem Kasy Chorych i ubezpieczalnie społeczne, które były właścicielem budynku przy ul. Batorego 3, prowadziły w nim tylko działalność medyczną. Rodzą się zatem poważne wątpliwości co do następstwa prawnego ZUS.

Ustawa stawia również warunek, że nawet w przypadku przyjęcia następstwa prawnego budynek musi być niezbędny dla wykonywania zadań ZUS. I tu rodzą się kolejne wątpliwości: czy polepszenie warunków pracy urzędników ZUS jest rzeczywiście niezbędne, a jeśli tak, to czy musi odbywać się to kosztem likwidacji przychodni, czyli kosztem mieszkańców Krakowa.
Nie podzielam również poglądu, iż można być w części właścicielem, a w części nim nie być. Jeśli bowiem ZUS istotnie jest następcą prawnym przedwojennych Kas Chorych (co jest wątpliwe), to jest nim w całości a nie w 3/4. Ustawa nie przewiduje bowiem cząstkowego zwrotu.

Mając tę wątpliwość wniosłem odwołanie od decyzji Wojewody Małopolskiego. Przed nami zatem jeszcze długa droga do wydania budynku Zakładowi Ubezpieczeń Społecznych. Oznacza to, że na razie przychodnie przy ul. Batorego 3 będą funkcjonowały. Bo choć długie spacery po mieście są dobre dla zdrowia, to przymusowe wycieczki przez całe miasto w poszukiwaniu lekarza nikomu – a zwłaszcza ludziom starszym i schorowanym - nie pomogą. Nie bez przyczyny Jan Kochanowski w swojej fraszce „Na zdrowie” pisał dalej tak: „Bo dobre mienie, perły, kamienie, także wiek młody I dar urody. Mieśca wysokie, władze szerokie dobre są, ale - gdy zdrowie w cale”.

wtorek, 22 czerwca 2010

Nie będzie Myszki Miki

Z wielkim zaciekawieniem przeczytałem artykuły red. Zbigniewa Bartusia nt. powstającego podziemnego muzeum pod Rynkiem Głównym. Niestety, nie mogę zgodzić się z wieloma stwierdzeniami zawartymi w tym serialu publikowanym w ostatnich dniach na łamach „Dziennika Polskiego”. O jednym chcę jednak zapewnić – disneyowskiej Myszki Miki na ekspozycji nie znajdziemy.

Po pierwsze, kompletnie nie rozumiem jaki cel ma przywoływanie w powyższych tekstach plotek sprzed lat sześciu, jakoby pod Rynkiem miał powstać supermarket? Ta pogłoska (stworzona i eksploatowana przez dziennikarzy), szybko została ucięta w momencie, kiedy koncepcją zagospodarowania podziemi zajął się zespół ekspertów pod przewodnictwem prof. Ireneusza Płuski. Powtarzałem już wtedy, że koncepcji sklepów pod płytą nie było, czego dowodem jest właśnie powstająca ekspozycja. Co zatem wnosi powtarzanie plotek do sprawy muzeum, które ma zostać otwarte jesienią?

Nie potrafię też przejść do porządku dziennego nad sprawą budowania konstrukcji tekstu na podstawie nowo tworzonych pogłosek. „Wśród miłośników zabytków krąży sensacyjna plotka” – pisze red. Bartuś o tym, iż nie wiadomo, czy operatorem podziemnej placówki będzie Muzeum Historyczne Miasta Krakowa (MHK). I w tej samej („sensacyjnej”) atmosferze buduje obraz rzekomego konfliktu pomiędzy dyrektorem MHK Michałem Niezabitowskim, a mną. Gdyby Pan Redaktor porozmawiał z dyr. Niezabitowskim, zapewne usłyszałby czy konflikt jest, czy go nie ma. Niestety, najwygodniej było napisać, że z dyr. Niezabitowskim nie udało się skontaktować. I kolejna sensacyjka gotowa – wiadomo: unikając kontaktu, dyrektor uchyla się od odpowiedzi.

W zasadzie nie dziwią mnie już wypowiadane w tekstach zarzuty radnych. Nie po raz pierwszy udowadniają oni, że najlepiej dzielić się opiniami na nośne medialnie tematy, choćby nie posiadało się na dany temat wiedzy. Niejednokrotnie radni mieli możliwość naocznego zapoznania się z postępami prac – skorzystało niewielu. A szkoda, bo wiem, że kilkoro niezdecydowanych po wizycie w podziemiach stało się orędownikami pomysłu.

Nie dziwię się również protestom pani Barbary Kleszczyńskiej. Magistrat ma z nią do czynienia głównie przy okazji jej protestów. Pani Kleszczyńska, właścicielka narożnej kamienicy na Rynku, oprotestowała sam pomysł remontu jego nawierzchni. Miasto musiało się zatem oddzielić od niej, wyznaczając wokół płyty Rynku drogę publiczną – tak, by Rynek przestał sąsiadować z jej parcelą.

Dziwią mnie również zarzuty kierowane pod adresem toruńskiej firmy Trias, która jest wykonawcą koncepcji zagospodarowania podziemi. Stanęła ona do przetargu, spełniła jego warunek, czyli dostosowała swoją koncepcję do założeń opracowanych przez MHK, i wygrała. Sam Pan Redaktor pisze o tym fakcie, więc nie rozumiem skąd wyrażane dalej przekonanie, iż zarzucono wskazówki muzeum historycznego przy realizacji ekspozycji. Projekt powstał właśnie w oparciu o nie.

Z tekstu red. Bartusia wyłania się również obraz tandetnej scenografii jaką do podziemnej ekspozycji zaproponował Trias. Chciałbym w tym miejscu zwrócić uwagę Pana Redaktora, iż Trias był jednym z wykonawców stołecznego Muzeum Powstania Warszawskiego. Nie od rzeczy byłoby zatem zadanie w tym miejscu podobnego pytania o jakość ekspozycji we wspomnianej placówce. Czy red. Bartuś i pozostali krytycy odważyliby się na to?

Nie mogę w tym miejscu także nie wspomnieć o otwartej niedawno wystawie „Kraków – czas okupacji 1939-1945” w fabryce Emalia przy ul. Lipowej. Również nafaszerowana multimediami, składająca się z rekonstrukcji i scenografii przypominającej plan filmowy, spotkała się z bardzo życzliwym przyjęciem. Dlaczego? Bo tę wystawę (stworzoną i administrowaną zresztą przez MHK) można już oglądać. Ekspozycji pod Rynkiem – jeszcze nie. A stosunkowo łatwo jest wypowiadać opinie o czymś, czego osobiście się nie doświadczyło.

Sprawę przecieków szczegółowo wyjaśniła już na łamach „Dziennika Polskiego” dyr. Joanna Niedziałkowska z ZIKiT, który jest inwestorem powstającego muzeum. Powtórzyć musze tylko jedno – pleśń i grzyby pojawiły się po wstrzymaniu prac przez konserwatora zabytków i prokuraturę. Oczywiście z decyzji tych wycofano się, ale z ich efektami musimy zmagać się w tej chwili. Wtedy – przed wyborami samorządowymi – ważne było jednakże przypięcie Jackowi Majchrowskiemu łatki aferzysty. I nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w przypadku podziemi Rynku historia bardzo lubi się powtarzać.

Chce również zapewnić panią dyrektor Zofię Gołubiew, zmartwioną jakością przyszłej ekspozycji, że Disneyland w tym miejscu nie powstanie. Co prawda podczas prac archeologicznych znaleziono szkielety, których ułożenie świadczyło, że współcześni wierzyli, iż chowają wampiry, jednak szkieletu dużej myszy w czerwonych spodenkach nie znaleziono. Myszki Miki pod płytą Rynku więc nie będzie.

piątek, 18 czerwca 2010

Fotoplastykon pamięci

Każdy, kto obejrzał „Listę Schindlera”, ma w pamięci postać tytułowego bohatera, niemieckiego przemysłowca, który podczas wojny ratował Żydów, pracowników zakładu produkującego naczynia emaliowane. Dowodem tej pamięci stały się wycieczki, które od momentu premiery obrazu pojawiały się na ul. Lipowej – by na własne oczy zobaczyć „fabrykę Schindlera”. A przecież nie tylko Oskar Schindler pomagał Żydom w czasie okupacji.

W czasach kultury obrazu, kiedy wiedzę czerpie się z filmów, zdjęć i komiksów, trudno jest walczyć ze stereotypami. Tymczasem hollywoodzkie produkcje skutecznie potrafią je tworzyć, powielać i utrwalać. Proszę jednak nie myśleć, że jestem przeciwnikiem dzieła, o którym wspomniałem na wstępie. Zwracam tylko Państwa uwagę na pewien problem, który legł u podstaw prac koncepcyjnych nad powstającym na Zabłociu oddziałem Muzeum Historycznego Miasta Krakowa: wojenne losy naszego miasta, to nie tylko „Emalia” i członek NSDAP, który ocalił ponad tysiąc ludzkich istnień. To również setki bezimiennych krakowian, którzy w okrutnym czasie II wojny światowej ratowali innych za cenę własnego bezpieczeństwa, a nawet życia.

Lato 1939 roku, to ostatni moment, kiedy jedna czwarta ludności naszego miasta współistniała z resztą jego mieszkańców. Lata 1939-45, to okres, kiedy istniały obok siebie trzy Krakowy: pierwszy - nur für Deutsche, drugi – dla Polaków, którzy przez okupanta mieli zostać zdegradowani do roli niewykształconej siły roboczej, i trzeci, najbardziej tragiczny – zamknięty szczelnie murami getta. Wbrew wyraźnie istniejącym granicom, istniał jednak między nimi kontakt. Były to bowiem nie tylko lata terroru, ale i lata wyborów moralnych. I okazało się, że wśród tego zezwierzęcenia znajdowali się ludzie, którzy zachowywali się tak, jak na ludzi przystało. Dlatego wystawa „Kraków – czas okupacji 1939-1945” uczcić ma nie tylko Oskara Schindlera i jego fabrykę, ale taką właśnie postawę i całą historię, która działa się w tym czasie w naszym mieście. Miejsce – fabryka naczyń emaliowanych i najbardziej znany z jej dziejów epizod, stały się pretekstem dla pokazania tej historii, która kształtuje naszą całą świadomość historyczną. Od początku, od 2005 roku, kiedy miasto kupiło obiekty przy ul. Lipowej, podkreślaliśmy, że właśnie takie muzeum musi w tym miejscu powstać.

Prace nad wystawa trwały ponad trzy lata. Włożono w nią ogrom wysiłku, a zaangażowanie wszystkich biorących udział w jej powstawaniu dało niesamowity efekt. Wszyscy, których opinii wysłuchałem po zwiedzeniu muzeum, podkreślali, że powstało miejsce wyjątkowe. Takie, jakiego w Krakowie jeszcze nie było. Nie dziewiętnastowieczne muzeum z dystansującymi nas gablotami, przegadanymi planszami i filcowymi nakładkami na butach. Powstało miejsce, które poznawać trzeba powoli, miejsce, które olśni i gracza gier komputerowych, i znawcę historii, wreszcie – miejsce, które aż prosi się o kolejną wizytę. Sami autorzy wystawy podkreślają, że podczas tworzenia ekspozycji tworzyli scenografię, która z powodzeniem mogłaby być wykorzystana w teatrze czy filmie. Nowoczesne muzeum, które wykorzystało 44 stanowiska multimedialne, 50 prezentacji i ścieżkę dźwiękową nikogo nie pozostawi obojętnym.

Jest wiele fragmentów ekspozycji, które zostawiają niezatarty ślad w pamięci. Są to ludzie-duchy, czyli gipsowe odlewy Żydów w zaaranżowanym mieszkaniu. Może to być podłoga wyłożona płytkami zdobionymi swastykami. W pamięci pozostaje też mur z nałożonymi na nim zdjęciami mieszkańców getta.

Symbolem staje się również fotoplastykon, który znajduje się w jednej z pierwszych sal muzealnych. Prezentowane są w nim (jak ponad siedemdziesiąt lat temu), zdjęcia z Anschlussu Austrii. I tak jak kolejno przesuwają się przed naszymi oczami sceny z „przyłączenia” przez Hitlera Austrii do III Rzeszy, tak i my wędrujemy przez okupacyjny Kraków. Wystarczy obrót mechanizmu by zmienić obrazek – wystarczy przejść do kolejnego pomieszczenia, by poznać inny fragment wojennej rzeczywistości.

I niestety, nie sposób przy tym nie pamiętać, że fotoplastykon był pierwowzorem filmu.

piątek, 11 czerwca 2010

Wstępny raport o powodzi

Podczas ostatniej sesji Rady Miasta Krakowa przedstawiłem radnym wstępny raport o działaniach podejmowanych w związku z powodzią oraz o jej skutkach dla miasta. Zapraszam również Państwa do zapoznania się z jego treścią. Podkreślam jednak, że jest to wstępne opracowanie, a na szczegółowe sprawozdanie trzeba poczekać kilka miesięcy.

Porządki po powodzi

Druga fala powodziowa obeszła się z Krakowem w sposób nadzwyczaj łaskawy. Poziom wody w Wiśle podniósł się tylko o 77 centymetrów ponad stan alarmowy. Na terenie miasta obowiązywał jednak alarm przeciwpowodziowy, a wszystkie miejskie służby czuwały w stanie gotowości. Zagrożenie minęło stosunkowo szybko. Trudno w to uwierzyć dzisiaj patrząc za okno – wreszcie upał, słońce i pogoda odpowiednia dla tej pory roku.

Z tego samego powodu trudno nam wyobrazić sobie to, co dzieje się w tej chwili w innych rejonach Polski, które zalewane są przez falę powodziową. Z takim samym zaskoczeniem na Kraków patrzyła reszta kraju, kiedy w maju zmagaliśmy się z pierwszą falą powodziową. Nikt nas nie uprzedzał, nie mieliśmy informacji o zbliżającym się żywiole. Niecały miesiąc temu staliśmy przy zamkniętym moście Dębnickim i z niepokojem patrzyliśmy, czy wytrzyma napór wody. W to również trudno już uwierzyć.

I od mostu Grunwaldzkiego zacznijmy. Do tej pory zadziwia mnie niefrasobliwość właścicieli barek zacumowanych w zakolu Wisły. Otrzymali oni ostrzeżenie o podnoszącym się poziomie wody i zgodnie z podpisanymi umowami powinni je odholować. Dlaczego było to takie ważne? Na pewno słyszeli Państwo o zawalonym moście kolejowym na rzece Poprad pod Nowym Sączem. Nie dość, że woda podmywała jego filary, to jeszcze płynące wraz z wezbraną wodą gałęzie i drzewa dopełniły zniszczenia, przewracając przęsła mostu wprost w nurt rozlewiska. Proszę sobie teraz wyobrazić, co by się stało, gdyby zerwała się choćby jedna barka. Wiele ton żelastwa napierałoby na most Dębnicki, pchane bez przerwy przez rwącą wodę. Jak skończyłoby się to dla konstrukcji? Strach pomyśleć. Dlatego poleciłem Zarządowi Infrastruktury Sportowej, który w imieniu gminy podpisywał z właścicielami umowy o cumowaniu barek przy nabrzeżu, by zrealizował zapisy porozumienia. A mówią one wyraźnie – w razie nieodholowania barek na czas, umowa zostaje wypowiedziana. I umowy zostaną zerwane.

Nie sposób też nie zauważyć jak po dwóch falach powodziowych zniszczone są bulwary wiślane. Skarżą się mieszkańcy, że nic się na nich nie robi, że nie sprząta, ani nie naprawia. Rzeczywiście, nie robi się tego, bo po prostu się nie da. Bulwary są tak nasiąknięte wodą, że nie wjedzie na nie żaden sprzęt, którego można byłoby użyć przy porządkowaniu terenu. Specjaliści oceniają, że trzeba jeszcze około miesiąca, by ziemia obeschła na tyle, by można było bulwary urządzać od nowa. Oczywiście, jeśli nie będzie kolejnej powodzi. Przy okazji chcę poinformować Państwa, że pojawiły się nowe koncepcje sposobu zagospodarowania nadbrzeża Wisły, więc proszę o trochę cierpliwości – bulwary zostaną doprowadzone do porządku.

Porządek musimy też wprowadzić wokół wałów wiślanych. Na samych wałach nie możemy nic zrobić, bo nie leży to w kompetencjach gminy. Musimy natomiast uniknąć sytuacji, w których do wałów nie da się dojechać! Umocowany prawnie, jako starosta powiatu grodzkiego, przygotowuję zarządzenie, na mocy którego oczyszczony zostanie trzymetrowy pas ziemi znajdujący się po zewnętrznej stronie wałów. Będą musiały zostać usunięte drzewa i inne przeszkody utrudniające dostęp do obwałowań.

Sporo problemów sprawiają również cieki wodne znajdujące się na terenie miasta – Serafa czy potok Pychowicki. Znów mamy to samo zmartwienie, co w przypadku wałów – należą one do skarbu państwa i nie mogą stanowić pola dla inwestycji ze strony gminy. Co jednak zrobić, gdy prace przy nich nie są prowadzone, a w efekcie większych opadów podlewają nasze miasto? Musimy brać na siebie pewne koszty związane z ich zabezpieczaniem. Miasto już wydało sporo pieniędzy na opracowanie dokumentacji dotyczącej regulacji biegu obydwu cieków i budowy zbiorników retencyjnych dla nich. Mamy nadzieję, że teraz, kiedy jeszcze na świeżo mamy w pamięci skutki powodzi, uda się z samorządu województwa uzyskać pieniądze na te inwestycje.

Jak bumerang wraca natomiast sprawa budowania się na terenach zalewowych. Pamiętajmy o tym, że jeśli urzędnicy informują nas przy wydawaniu decyzji WZiZT o tym, iż jest to teren zalewowy lub osuwiskowy – to mają ku temu podstawy. I nie zasłaniajmy się tym, że na terenie, na którym chcemy stawiać dom, nikt, nawet najstarszy członek rodziny, nie pamięta żadnej klęski żywiołowej. Każdy, kto buduje w takim miejscu dom – bierze na siebie wielką odpowiedzialność.

Na koniec jeszcze dobra informacja. Zaproponowałem radnym przyjęcie uchwały, która zwolni z podatku od nieruchomości i podatku rolnego osoby fizyczne i przedsiębiorców, którzy ucierpieli w wyniku powodzi.

Życzę jednak sobie i Państwu, abym nigdy w więcej w przyszłości nie musiał podobnych projektów przygotowywać. Mam nadzieję, że trzeciej fali nie będzie.

środa, 2 czerwca 2010

Jesteśmy wizytówką Polski


W zasadzie nie ma się czemu dziwić. Wbrew opiniom ekspertów i malkontentów wszelkiego autoramentu – Kraków jest wizytówką naszego kraju. Tak wynika z badań przeprowadzonych przez CBOS. Nic nie jest dane na zawsze, więc ciągle pracujemy nad tym, by taka opinia trwała jak najdłużej.

Najświeższy numer Forum Samorządowego publikuje wyniki ogólnopolskich badań, które Centrum Badania Opinii Społecznej przeprowadziło na reprezentatywnej grupie naszych rodaków. Według nich, Kraków jest najbardziej interesującym miejscem w Polsce. Aż 56 proc. biorących udział w sondażu uznało stolicę Małopolski za wizytówkę naszego kraju - miejsce, którym można się pochwalić. Na drugim miejscu z 30 proc. wskazań znalazła się Warszawa, a na trzecim mazury (25 proc. głosów).

Zapewne ankietowani w badaniu wyrazili zdanie, które wyrobili sobie na podstawie wizyt w naszym mieście. Dziękujemy im za pozytywną ocenę, jaką wystawiają Krakowowi, jednak wiemy, że przed nami jeszcze sporo do zrobienia. Jest jeszcze wiele miejsc, które nie lśnią właściwym blaskiem, jest sporo placów, ulic i kamienic, które wymagają remontu i odświeżenia. Staramy się zatem robić jak najwięcej.

Dzisiaj o 21.00 otwarty zostanie po remoncie plac Szczepański. Będzie to kolejny plac wyremontowany w ramach realizowanego już od kilku lat programu renowacji przestrzeni publicznych. Warto przypomnieć, że w jego ramach wyremontowany został Rynek Główny (który w pełnej krasie, łącznie z Sukiennicami oddany zostanie do użytku na przełomie sierpnia i września), Mały Rynek, plac Książąt Czartoryskich, plac Wszystkich Świętych i plac Bohaterów Getta. W kolejce czekają natomiast: Rynek Podgórski, plac Wolnica, plac Centralny i plac Nowy.

Oddawany obecnie plac Szczepański jest placem wyjątkowym. Powstał w miejscu wyburzonego kwartału ulic wraz z kościołem św. Szczepana oraz znajdującym się przy nim cmentarzem. Najpierw miał charakter quasi-militarny. Nazwany został – i było to pierwsze w dziejach Krakowa urzędowe nadanie nazwy – placem Gwardyi Narodowej. Taką funkcję stracił on jednak dosyć szybko, natomiast na wiele lat stał się targowiskiem. Sprzedawano na nim jarzyny przywożone z podkrakowskich (jeszcze!) wsi: Czarnej i Nowej Wsi, Krowodrzy oraz Łobzowa. Z czasem zaczęły funkcjonować tu „kuchnie pod słońcem” oraz bardziej porządne restauracje. Jedną z nich prowadził zresztą uczestnik niepodległościowych konspiracji, wielki patriota Wincenty Cyrankiewicz – pradziadek przyszłego premiera. Funkcję handlową plac Szczepański utracił po II wojnie światowej, co w praktyce oznaczało jego śmierć.

Podupadły w ostatnich latach, zdegradowany do roli parkingu, odzyskuje należny mu stan. W założeniach - które przyświecały nam, gdy podejmowaliśmy decyzję o jego rewitalizacji - ma on przejąć z Rynku Głównego część wydarzeń kulturalnych. Nadaje się do tego znakomicie. Otoczony architekturą z elementami dość rzadkiej w naszym mieście secesji, brak hałaśliwej gastronomii i względny spokój (nie leży on bowiem na szlaku tradycyjnych wędrówek turystów odwiedzających Wawel, Kazimierz, Barbakan i Kościół Mariacki), pozwalają mieć nadzieję, że będzie to miejsce właściwe dla organizowania wydarzeń adresowanych do bardziej wymagającego odbiorcy.

Dopasowana do secesyjnych wątków architektonicznych fontanna projektu prof. Stefana Dousy oraz meble uliczne: ławki i kosze na śmieci, tworzą spójną stylistykę, okraszoną sporą ilości zieleni. A sama fontanna z podświetlanymi strumieniami wody unoszącymi się w takt pięciu melodii stanie się bez wątpienia kolejną atrakcją miasta, więc może i turyści zaglądać będą tutaj częściej niż do tej pory. Spektakl w wykonaniu fontanny można będzie oglądać w soboty i niedziele w samo południe i o godz. 21.15, a także w dni powszednie, o godzinie, która jeszcze zostanie ustalona.

Zapraszam Państwa na dzisiejsze otwarcie placu. Mam nadzieję, że tym razem pogoda nie pokrzyżuje nam planów i wszystkie atrakcje będą mogły dojść do skutku.