poniedziałek, 19 grudnia 2011

Tak. Kraków!

W czasach kryzysu najlepiej, bo najłatwiej mają wirtualni uzdrowiciele. Skrzykną się, siądą, zaproszą media, orzekną, że wszystko jest źle i że wszystko trzeba naprawić. Nic ich nie ogranicza: plany mogą budować dalekosiężne, bo na razie nie muszą i nie mają jak konfrontować ich z rzeczywistością. Mogą też z propagandowym rozmachem zlekceważyć stare porzekadło: tak krawiec kraje, jak mu sukna staje. Stowarzyszenie „Tak. Kraków”, o powołaniu którego dowiedzieliśmy się niedawno, nie musi mierzyć zamiarów na siły: nie odpowiada za stan finansowy miasta, nie musi liczyć się z globalnym kryzysem, nie musi nawet zauważyć, że z konsekwencjami kryzysu walczą niemal wszystkie gminy i nie tylko gminy. Może za to dać światu to, co najlepsze: konstruktywną krytykę. Więc daje.

Założycielami Stowarzyszenia są m.in. byli prezydenci Krakowa Józef Lassota i Andrzej Gołaś oraz szefujący onegdaj Kancelarii Prezydenta za kadencji Andrzeja Gołasia Ireneusz Raś, który ma problem, czy przyznać jednoznacznie, że zamierza być przyszłym kandydatem na prezydenta miasta, czy też wręcz odwrotnie, póki co jeszcze powinien się tego wypierać. W każdym razie panowie, wszyscy powiązani z Platformą Obywatelską (choć zarzekają się, że przedsięwzięcie ma charakter społeczny), zjednoczyli się w krytyce tak bardzo, że skrytykowali chyba właściwie wszystko. Do wielu zarzutów trudno się odnieść, miały tak ogólnikowy charakter. Ale znalazł się też jeden dosyć konkretny, i ten wprawił mnie w zdumienie: otóż Jacek Majchrowski psuje przestrzeń publiczną!

Spieszę tłumaczyć, co moje zdumienie wywołało.

Jedną z wielkich bolączek miasta od wielu, wielu lat był brak planów zagospodarowania przestrzennego. Tego, jak szalenie powiązane jest to z kształtowaniem przestrzeni publicznej, tłumaczyć chyba nie muszę. Ale muszę za to przypomnieć, że „niepsujący” przestrzeni publicznej Andrzej Gołaś zostawił miasto z planami zagospodarowania pokrywającymi 1 procent powierzchni miasta. Słownie: jeden. W tej chwili, gdy miastem tym rządzi „psujący” przestrzeń Jacek Majchrowski, plany obejmują już blisko 40 procent, a szacuję, że wraz z końcem mojej trzeciej kadencji zbliżą się do 60 procent. To również za czasów niepsującego przestrzeni Andrzeja Gołasia zaniedbania spowodowały unieważnienie opracowanego na zlecenie miasta studium uwarunkowań i kierunków zagospodarowania przestrzennego. To też za czasów tego samego Prezydenta, któregoś pięknego ranka mieszkańcy i media odkryli kilkumetrową niespodzianką na placu Marii Magdaleny w postaci tak głośno dyskutowanego potem i kontrowersyjnego pomnika Piotra Skargi. Przypomnijmy też raz jeszcze, że w Stowarzyszeniu „Tak. Kraków” obok Andrzeja Gołasia siedzi Józef Lassota, prezydent, który w pamięci Krakowa pozostał jako ten, który w zaniedbanym sercu miasta usiłował stworzyć Nowe Miasto, prowadził wieloletnie rozmowy z Tishmanem, wybudował (o czym mało kto pamięta) pierwszy kawałek dzisiejszego podziemnego tunelu tramwajowego. Owoc jego pracy został jednak przekreślony przez następcę, Andrzej Gołasia, który uznał, że projekt jego poprzednika nie jest korzystny dla miasta. Pamiętamy chyba wciąż komentarze o zaprzepaszczeniu szansy, o zniechęcaniu inwestorów do Krakowa jako miasta niewiarygodnego w rozmowach, a do komentarzy tych przyczyniali się walnie ci, których praca poszła na marne. Dziś, jak widać, ramię w ramię zgadzają się ze sobą: prezydent, który zaczął tworzyć nowoczesne centrum Krakowa i prezydent, który działania te zniweczył.

Nowe stowarzyszenie wydało oczywiście nie tylko konstruktywną krytykę. Mamy też konstruktywne postulaty zmian. Otóż panowie proponują nam konkretne rozwiązania: Ireneusz Raś chce „budować przyszłość miasta” i chce, aby Kraków „był miejscem międzynarodowych spotkań”, a Andrzej Gołaś planuje wykonać „skok do przodu”. Przydałby się skok do przodu w nadawaniu swoim postulatom cech realnych.

Stowarzyszeniu „Tak. Kraków” odpowiem jako Jacek Majchrowski: Tak. Kraków. Przez minione dziewięć lat i przez najbliższe trzy.
Zastanawiałem się – skoro stowarzyszenie ma charakter otwarty, czy nie powinienem do niego wstąpić. Ale potem uświadomiłem sobie, że w tym wypadku to przecież nie o Kraków chodzi...

poniedziałek, 28 listopada 2011

Magdalena Kursa i Jarosław Sidorowicz w czwartkowej i piątkowej Gazecie Wyborczej opublikowali tekst dotyczący mojej osoby. Tematem tekstu było (zwłaszcza w wydaniu czwartkowym) moje rozejście się z SLD, albowiem tenże nie wystawił mnie do składu Trybunału Stanu, w którym byłem przez ostatnie trzy kadencje. Pomijając fakt, iż ilość wystawianych przez partie kandydatów na członków Trybunału jest uzależniona od liczebności mandatów sejmowych (Sojuszowi przypadł w związku z tym tylko jeden członek Trybunału Stanu), a ja nie byłem tym specjalnie zainteresowany, wnioskiem – słusznym – jaki wyciągnęli z tego dziennikarze było stwierdzenie, że nie mam już immunitetu. I dotąd wszystko byłoby w porządku i mieściłoby się w granicach normalnych złośliwości Gazety, systematycznie kierowanych pod moim adresem. Ale autorzy poszli dalej - zaczęli nagabywać prokuraturę w Kielcach/Busku, aby wróciła do sprawy sprzed kilku lat, sugerując bardzo wyraźnie, że powinna to uczynić. Zachowanie to wyszło więc poza granice zwykłego donosu, stając się lobbingiem - chciano zmusić prokuraturę, by wypowiedziała się jasno, że sprawą się zajmie. Przypomnijmy więc historię:

Dotyczy ona mojego rzekomego niepowiadomienia o przestępstwie, o którym wiedziałem, i o którym powiadomił prokuraturę ten, który mi o nim powiedział. Uczynił to zresztą z rozkazu, bo jest jego żołnierzem, Jana Rokity. Prokuratura krakowska dwukrotnie umarzała sprawę, nie dopatrując się cech przestępstwa. Ale żyliśmy w latach IV Rzeczpospolitej, za czasów której było zlecenie „szukania” haków na ludzi związanych z lewicą. Wiele z tych spraw jest obecnie umarzanych, w sposób kompromitujący prokuratorów, którzy je wytaczali. Było to także szukanie „układu krakowskiego”. Wpisując się w tą retorykę, przekazano sprawę do prokuratury w Busku, zmuszając ją, (z tego co wiem wbrew prowadzącej śledztwo pani prokurator), do wystąpienia o uchylenie mi immunitetu, aby móc wytoczyć sprawę. Przed Trybunałem badającym ten wniosek występował znany powszechnie z telewizji i występujący w wielu spektaklach medialnych prokurator Engelking. Trybunał nie uchylił mi immunitetu. I może warto by było, by Państwo dziennikarze widzieli, że rozprawa przed Trybunałem Stanu to nie jest tylko decyzja „uchylamy czy nie uchylamy” , ale wyrok z całym wywodem prawnym i uzasadnieniem. Tenże w sposób jednoznaczny odrzucił wniosek pana prokuratora. Trzeba podkreślić, że Trybunał podjął wyrok jednogłośnie, a więc za takim rozwiązaniem byli też sędziowie wskazani do składu Trybunału przez PiS. Tyle historii.

Piszę o tym wszystkim w kontekście tekstu, który ukazał się w sobotniej Gazecie Wyborczej. Otóż po spotkaniu z parlamentarzystami podeszła do mnie pani redaktor Kursa, chcąc zadać pytanie. Zobaczywszy ją, powiedziałam co myślę o jej postępowaniu, stwierdzając, że uważam je za obrzydliwe. Powiedziałem także – o czym już pani redaktor nie pisze, skarżąc się na mnie – że jest mi tym bardziej przykro, iż zawsze uważałem ją za dziennikarkę bardzo rzetelną. Poprosiłem też, żeby do mnie nie dzwoniła i nie umawiała się na wywiady. Odpowiedź pana redaktora Stachowa, którą przeczytałem w sobotę, wpisuje się w istniejący w mediach schemat: my wszystko wiemy, my mamy rację, możemy bezkarnie krytykować, rzucać kalumnie, a jak ktoś nam śmie odpowiedzieć to „puszczają mu nerwy”. Gratuluję też oceny rzetelności artykułu. To także kwestia smaku. I niech się Pan nie dziwi spadającemu czytelnictwu Gazety.

Nie mam nic przeciwko pojawianiu się Pani Kursy w magistracie. Powiedziałem jedynie, że ja nie będę z nią rozmawiał. Mamy po prostu inne pojęcie rzetelności dziennikarskiej. A szkoda.

I na marginesie sprawa pozornie się z tym nie łącząca. Odszedł z rady miasta radny den Bult. Przeprowadził się do Wrocławia. Słynny stał się, gdy w kampanii wyborczej opublikował list otwarty, pokazujący jak miasto jest fatalnie zarządzane. List ten spotkał się z zachwytem wielu środowisk, w tym Gazety. Gdy odchodził do Wrocławia przyszedł mnie przeprosić i stwierdził, że to jednak ja mam rację, co stwierdza po rocznej obserwacji . Wyraził to także w swoim pożegnalnym wystąpieniu do Rady Miasta Krakowa. Pozwolę sobie zacytować fragment stenogramu. Jako przykład rzetelnego dziennikarstwa można dodać, że żadne z mediów tego nie podkreśliło. Może dlatego, że nie mówił tego na początku sesji, lecz później, gdy wszyscy chcący mieć komplet rzetelnych wiadomości dziennikarze już poszli do domu.

„W związku z czym możecie być dumni, ja jestem dumny, że jestem z Krakowa i będę z Krakowa, gdzie mam swój dom (...). Bardzo ważną rolę w tym wszystkim, jak się odniesiemy do tego, że w Krakowie wszystko jest źle, a we Wrocławiu jest bardzo dobrze, odgrywa prasa – tak mi się wydaje – i zastanawiałem się, czytałem też te gazety i tam np. oni wygrali Stolicę Kultury i tytuł nad artykułem jest - wygraliśmy, my wygraliśmy. To nie jest coś, jak oni i my, tu w Urzędzie Miasta, czy Radni, czy Urząd Miasta coś tam źle zrobił, nie, my razem coś wygraliśmy, (...) ton , który jest nadawany w prasie ma bardzo duży wpływ na odbiór społeczeństwa i identyfikowanie społeczeństwa właśnie z Krakowem”.

I na tym zakończę. Nie wiem, czy doczekamy czasów, gdy dziennikarze dobrą wiadomość traktować będą jako godną podania szerokiej publiczności, czy niektórzy politycy chęć zrobienia czegoś wspólnie postawią nad chęcią przyłożenia przeciwnikowi. Zobaczymy. Sądzę, że do tematu powrócę.

poniedziałek, 14 listopada 2011

Jestem zaszczycony...

Tak bardzo zaszczycony, że aż będę musiał się ująć za tymi, których dziennikarz relacjonujący dla Gazety Wyborczej składnie kwiatów przed Krzyżem Katyńskim nie zauważył, najwyraźniej wpatrzony we mnie jak w obrazek. Napisał bowiem, że jak składałem kwiaty to wbiegł Stanisław Markowski ze zdjęciem pary prezydenckiej, a jak odchodziłem to rozległy się brawa. Otóż przede wszystkim warto by było zauważyć, że nie byłem sam, a kwiaty SKŁADALIŚMY większą grupą – obok mnie stali: marszałek województwa, wicewojewoda, przewodniczący sejmiku wojewódzkiego, przewodniczący Rady Miasta Krakowa i przedstawciele związków kombatanckich. Nie śmiałbym także twierdzić, że brawa były skierowane wyłącznie pod moim adresem.

Czytam po raz kolejny zdanie napisane przez dziennikarza i mnożą mi się pytania. Staram się dociec intencji autora, ale nie sposób. Czy to dobrze, że składałem kwiaty? Co ma do tego zdjęcie pary prezydenckiej? Czy ci, co bili brawo są za czy przeciw? A jeżeli przeciw, to przeciw czemu dokładnie? A może jednak są za? Staram się, ale nic z tej relacji nie rozumiem. Oprócz tego, że moje nazwisko występuje w parze ze słowem incydent.

Skoro dla mnie, bezpośredniego uczestnika wydarzeń, ten opis jest mglisty i niezrozumiały, to co dopiero dla Czytelników, którzy pod Krzyżem Katyńskim nie byli. A potem się dziwić, że coraz częściej narzekamy na rzetelność dziennikarską...

wtorek, 8 listopada 2011

Papier nie zastąpi odpowiedzialności

Od wczoraj odpowiadam na pytania, czy niczego się nie dało zrobić w sprawie klubów w kamienicy przy Wielopolu i czy mnie nie irytuje bezradność instytucji powołanych do dbania o nasze bezpieczeństwo.

Oczywiście, że mnie irytuje bezradność każdej instytucji. Niezależnie czy jest podporządkowana prezydentowi miasta czy nie. Właśnie w takich przypadkach widać wyraźnie to, o czym my – samorządowcy bardzo często mówimy w Warszawie: że mamy do czynienia z nieżyciowymi przepisami, że istnieją luki w prawie, źle działa egzekwowanie decyzji wydanych przez urzędników, że prawo strony do odwoływania się od decyzji nie może skutkować zagrożeniem życia czy zdrowia innych osób. Po takich wypadkach jak na Wielopolu zawsze mam nadzieję, że tym razem naprawdę ktoś potraktuje serio uwagi urzędników, którzy z przepisami mają do czynienia nie w teorii, ale w praktyce. Taką nadzieję już miałem kilkakrotnie, niestety bez większych efektów.

I druga kwestia, którą chciałbym poruszyć. Żaden urzędowy papier, pieczątka, kraty i patrole policji nie zastąpią odpowiedzialności i zdrowego rozsądku. Przede wszystkim odpowiedzialności właściciela budynku, który na swój teren wpuszcza tysiące ludzi, nie zważając na to, że ruina może się zawalić. Chęć łatwego zarobienia pieniędzy okazała się silniejsza, niż strach przed odpowiedzialnością karną, gdyby ktoś w jego kamienicy stracił życie. Nie wierzę, że z zysków które co weekend wpadały do kieszeni właściciela nie dało się doprowadzić kamienicy do porządku.


Myślę, że mamy tutaj do czynienia dokładnie z taką samą sytuacją, jak z przepełnionymi busami. O problemie wszyscy sobie przypominają, gdy wydarzy się tragedia. Pytają wtedy, co na to urzędy i policja. A prawda jest taka, że dopóki pasażerowie będą z zatłoczonych busów korzystać, to przewoźnicy będą omijać przepisy, licząc zyski i mając nadzieję, że żadne nieszczęście się nie przytrafi.

piątek, 28 października 2011

Misja misji nierówna?

Zewsząd (a szczególnie z mediów) słyszę dobre rady dotyczące tak zwanego (okropne określenie) zarządzania zasobami ludzkimi. Jak zaczynamy mówić o oszczędnościach w mieście to zwykle chwilę potem słyszę, że należy zwolnić urzędników, a reszcie obniżyć pensje. (Nikt nie zastanawia się, jakie to będę oszczędności w skali całego miasta i jakie będzie to miało skutki dla mieszkańców, którzy będę chcieli w magistracie załatwić jakąś sprawę). Kiedy dochodzi do zmian personalnych, to każda moja decyzja jest rozbierana na części pierwsze. Najpierw podważane są kompetencje osoby, która zostaje zatrudniona, a chwilę potem zaczyna się szukanie powiązań towarzyskich i rodzinnych, które to jakoby mogły mieć wpływ na mój wybór.

Chociaż denerwuje mnie, że wszyscy tak doskonale znają się na polityce kadrowej urzędu i dzielą się swoimi przemyśleniami bez znajomości faktów, to jednak absolutnie nie jestem przeciwny temu, by wszystkie magistrackie „nowości” były jawne. Magistrat ma służyć mieszkańcom, więc nie będzie niczego przed nimi ukrywał. Nie ukrywam przed dziennikarzami pensji urzędników, biuro prasowe informuje o wszystkich zmianach kadrowych na stanowiskach kierowniczych, a ostatnio mojego nowego zastępcę – prezydent Annę Okońską-Walkowicz osobiście dziennikarzom przedstawiłem.

Kilka dni temu dowiedziałem się o zmianach na wysokich stanowiskach w jednej z krakowskich redakcji. A trzeba dodać, że nastąpiły w sposób nagły, niespodziewany i stanowiąc niespodzianką dla pracowników, bez powiadomienia społeczności (a nawet jak twierdzą pracownicy redakcji proszący o zachowanie anonimowości – ulubiony zwrot mediów – z zakazem głośnego powiadamiania o zmianach).
Zastanawiam się, czy nie dobrze by było, żeby Ci, którzy od urzędu wymagają absolutnej przejrzystości przy podejmowaniu decyzji kadrowych, taką samą zasadę stosowali także u siebie?
Jak wiem, że Państwo zaraz mi odpowiedzą: Przecież to prywatna firma, ma przynosić zysk, a właściciel może zrobić z pracownikami co zechce!
Nie zgodzę się z tym, bo dla mnie żadna redakcja nie jest zwykłym przedsiębiorstwem. Ciągle jeszcze wierzę w misję mediów – z jednej strony służba społeczności, a z drugiej strony kształtowanie jej opinii. Dlatego chciałbym wiedzieć, kto i z jakiego powodu będzie moje opinie kształtował.

poniedziałek, 24 października 2011

O kosztach, Wrocławiu i Centrum Kongresowym...

Pan Wojewoda od momentu, w którym został namaszczony jako kandydat na urząd Prezydenta Krakowa przy różnych okazjach ma zwyczaj odnoszenia się w sposób złośliwy do mnie, do moich działań, czy wypowiedzi. Puszczałem to mimo uszu, by nie zaogniać konfliktu. Uważam jednak, że są pewne granice milczenia i dlatego też chciałbym się odnieść do krótkiej wypowiedzi Wojewody zamieszczonej w piątkowej Gazecie Krakowskiej.

Za żałosne uznał Pan Wojewoda podnoszenie przeze mnie faktu, iż rząd nie pokrywa w całości kosztów zadań zleconych do czego zobowiązany jest ustawą o samorządzie gminnym. Ustawa – przypominam - stwierdza obowiązek pokrycia kosztów „koniecznych do wykonania zadań”. Gdyby Pan zechciał pochylić się nad pismami, które do Pana i do Pańskiego rządu skierowałem, być może przypomniałby Pan sobie tą kwestię. Dla przypomnienia wysłałem ostatnio kolejne pisma w tej sprawie (chyba już je Pan dostał). Podobnie z kwestią naliczania wysokości wpływów PIT-u. Jeżeli wyliczenia dokonane przez min. Rostowskiego uważa Pan za żałosne to gratuluję rządowi takiego przedstawiciela w terenie.

Kolejną kwestią jest stawianie mi za przykład Wrocławia. Do takiego porównywania zdążyłem się przyzwyczaić jeszcze w czasach, gdy Pan Prezydent Dutkiewicz był związany z Platformą Obywatelską. Obecnie nasze miasta nie są już tak często porównywane, ale skoro Pan do tego nawiązuje... Chciałbym zwrócić uwagę, że Wrocław ma ok. 600 zł większe zadłużenie na głowę mieszkańca niż Kraków, sprzedaż nieruchomości idzie tak samo jak w Krakowie tzn. słabo, a pieniędzy na działalność bieżącą także brakuje. I żeby była jasność – podobnie jest w miastach rządzonych przez PO. Zadłużenie w Warszawie na jednego mieszkańca wynosi 5300 zł, a więc jest prawie dwukrotnie wyższe niż w Krakowie.

I sprawa trzecia. Zarzuca mi Pan, że buduję Centrum Kongresowe, które jest konkurencją dla prywatnego przedsięwzięcia np. Gromady. Zarzut co najmniej dziwny, bo czym innym są sale kongresowe stworzone przy hotelu czy budynku dydaktycznym szkoły wyższej, a czym innym prawdziwe Centrum Kongresowe budowane przy Rondzie Grunwaldzkim. A swoją drogą pamiętam z czasów kampanii samorządowej Pański zarzut, że budowa Centrum jeszcze się nie rozpoczęła, bo wykonanie ścianki szczelinowej uznał Pan za coś nie związanego z ową inwestycją. Pamiętam też program telewizyjny „Bez krawata”, w którym głosił Pan tezę, że Centrum powinno być znacznie większe niż jest w projekcie. Uważam, że należy pamiętać o tym co się wcześniej mówiło, a przede wszystkim mieć koncepcję tego o czym się mówi, nie zaś zmieniać zdanie w zależności od sytuacji.

poniedziałek, 17 października 2011

Szanowny Pan
Zbigniew Boniek

Prowadzenie polemiki w mediach i na blogu nie jest moim ulubionym sposobem wymiany myśli i poglądów, ale pozwoli Pan, że w ten oto sposób odniosę się do Pańskich przemyśleń dotyczących EURO2012 w Krakowie, zamieszczonych dziś w serwisie sportowym Interii.

Zacznijmy od tego, że nie zgodzę się ze stwierdzeniem, iż „dokumenty przesłane w aplikacji przekreśliły Kraków”. Dowodem niech będzie finalny raport UEFA z 1 maja 2009 roku. Wynikało z niego, że Kraków jest najlepiej przygotowanym Polskim miastem. Jeżeli chodzi o stadion to UEFA najwyżej oceniła Kraków i Poznań. Transport miejski – najlepsze Kraków i Warszawa. Zakwaterowanie – również najwyższe oceny dla Krakowa i Warszawy. Jedynie warszawskie Okęcie zostało ocenione wyżej niż Balice i Pyrzowice, czemu akurat nie ma się co dziwić, chociaż i tak zdobyły lepsze oceny niż lotniska w Poznaniu, Gdańsku i Wrocławiu.

Atakuje Pan stadion Wisły, wytykając błędy przy przebudowie. Chciałbym więc przypomnieć, że projekt przebudowy stadionu powstawał pod dyktando specjalistów z UEFA, tak, by obiekt spełniał wszystkie wymagane standardy. Proszę też nie stwarzać wrażenia, że tylko Kraków miał problemy z budową stadionu. Przypomnę kłopoty Warszawy ze schodami kaskadowymi, czy Poznania z murawą. W Gdańsku też nie udało się zakończyć prac w terminie.

Proszę też nie wypominać mi, że Kraków nie doczekał się jednego nowoczesnego stadionu, za czym zawsze się opowiadałem. To właśnie głosami radnych miasta z Platformy Obywatelskiej, a więc tej partii, z którą wydaje się Pan być związany, Rada Miasta Krakowa podjęła decyzję o budowie dwóch obiektów. Od początku uważałem i nadal uważam, że to błąd.

Panu - człowiekowi zajmującemu się głównie piłką nożną – nie jest trudno zaproponować zaoranie stadionu i rozpoczęcie budowy od zera, a tym samym wyrzucenie publicznych pieniędzy błoto. Ja takiego komfortu już nie mam. Podejmując decyzję czy wyburzyć stadion Wisły mimo prowadzonych tam już prac, czy przeprojektować go pod dyktando UEFA, wybrałem tą drugą możliwość. I udało się. Twierdzi Pan, że stadion Wisły nie spełnia żadnych nowoczesnych kryteriów? W takim razie, w jaki sposób otrzymał licencję od Ekstraklasy i od UEFA na mecze Ligi Europejskiej?

Proszę mi wierzyć. Kto jak kto, ale ja wielokrotnie przestudiowałem dokumenty dotyczące uczestnictwa Krakowa w EURO2012. Do tematu jestem przygotowany jak nikt inny. Serdecznie zapraszam, by przestudiować je jeszcze raz wraz ze mną. Chyba, że Pana wiedza o kulisach przyznawania EURO2012 polskim miastom jest szersza, niż zapisana w oficjalnych dokumentach. Tym chętniej się z nią zapoznam.

Jacek Majchrowski
Prezydent Miasta Krakowa

piątek, 7 października 2011

Kompetencje ocenią wyborcy

Choć do ciszy wyborczej pozostało już niewiele czasu, pozwolą Państwo, że skomentuję słowa marszałka Wojciecha Kozaka, które padły podczas czwartkowej debaty krakowskich „jedynek”. Pan marszałek wyraził ubolewanie, że udzieliłem poparcia Monice Piątkowskiej, pracownikowi magistratu.

Chciałbym przypomnieć, że kandydatów na posłów, którzy zawodowo są związani z magistratem lub jednostkami podległymi gminie jest kilku. Nigdy nie przeszkadzałem w takiej działalności i nigdy nie miałem pretensji, że związali się z różnymi partiami politycznymi: Platformą Obywatelską, Prawem i Sprawiedliwością, Sojuszem Lewicy Demokratycznej czy Polskim Stronnictwem Ludowym. Wręcz przeciwnie, to dowód na to, co podkreślam od dawna, że potrafię pracować z osobami niezależnie od ich przynależności partyjnej czy podglądów, jeżeli tylko naszym wspólnym celem jest dobro miasta. To prawda, że szczególnego poparcia udzieliłem Monice Piątkowskiej, ponieważ uważam, że spełnia ona wszystkie warunki, by zostać dobrym posłem.

Wypowiedź pana marszałka Wojciecha Kozaka jest dla mnie ogromnym zaskoczeniem z innego powodu. Najwyraźniej pan marszałek zapomniał, jak w rozmowie ze mną wyrażał zadowolenie z takiego, a nie innego składu na liście PSL. Pozwolę sobie przypomnieć także konferencję prasową z ubiegłej niedzieli, gdzie obok Waldemara Pawlaka stanął nie kto inny, ale właśnie Monika Piątkowska. Był tam również pan marszałek Kozak i dziwię się, że swoich wątpliwości nie wyraził wtedy na głos.

I na koniec: w szale przedwyborczej walki o posadę w parlamencie, warto pamiętać o tym, że kompetencje wszystkich kandydatów ostatecznie i tak ocenią w niedzielę wyborcy.

piątek, 23 września 2011

Kosztowny, ale czy skuteczny?

Powraca temat kanału ulgi. Nigdy nie byłem zwolennikiem tego rozwiązania. Moje wątpliwości budzi fakt, że kanał został zaprojektowany ponad 100 lat temu na obrzeżach miasta. Kraków się rozrósł i teraz otrzymalibyśmy kilometry dodatkowych wałów w samym centrum, które w razie powodzi stanowiłyby dodatkowe zagrożenie. Nikt nie jest też w stanie oszacować rzetelnie kosztów budowy kanału. Pieniądze zapisane w rządowym programie w większości mają pochodzić ze środków Unii Europejskiej. Nie mamy w tej chwili gwarancji, że w ogóle je dostaniemy. Sam wykup terenów pod kanał ulgi szacujemy bardzo wstępnie na ok. 600 mln zł. Pieniądze pochodzące z budżetu państwa raczej na tę inwestycję nie wystarczą. A przecież to będzie budowa realizowana praktycznie w sercu miasta. Nie może trwać latami jak budowa zbiornika w Świnnej Porębie. Nikt też w Warszawie nie oszacował kosztów, które spadną na miasto: przekładka infrastruktury podziemnej, a w końcu budowa 9 (!) mostów. Wydaje mi się, że szybciej i ekonomicznej postawić na inne rozwiązania chroniące miasto przed powodzią: rząd powinien zmodernizować zaniedbane wały, wyremontować stopnie wodne i wybudować zbiorniki retencyjne. Obiecałem już, że przekażę teren gminny pod budowę takiego zbiornika w Bieżanowie.

piątek, 9 września 2011

Podobno jest sprawiedliwiej...

Nie ma już żadnych wątpliwości, że sprawa opłat za przedszkola w Krakowie stała się częścią kampanii wyborczej. Złudzeń nie pozostawia dzisiejsza Gazeta Wyborcza, która na pierwszej stronie dodatku krakowskiego informuje, że „Radni licytują obniżki”. I padają kwoty – 3 zł, potem 2,5 zł, a na końcu 2 zł. W dodatku radni czują się oszukani przez miasto i tłumaczą, że stawkę 3,5 zł za godzinę pobytu dziecka w przedszkolu poza godzinami bezpłatnymi uchwalili „przez pomyłkę”.

Zdaję sobie sprawę, że wielu rodziców płaci więcej niż rok temu i rozumiem ich rozżalenie. Pozwolę sobie jednak wytłumaczyć, skąd taka kalkulacja. Wynika ona przede wszystkim z ustawy. Samorządy zostały zobowiązane do takiego obliczenia stawki za płatne godziny w przedszkolu, by uwzględniała RZECZYWISTE koszty jego funkcjonowania. Zanim Kraków zaproponował własną stawkę uważnie przyglądał się wyrokom sądów administracyjnych oraz rozstrzygnięciom nadzorczym wojewodów w zakresie uchwał podejmowanych przez rady gmin. Tam najczęstszym zarzutem było właśnie to, że wykazywane koszty utrzymania placówki nie są rzeczywiste. (Zresztą pierwszą krakowską uchwałę w tej sprawie ze stawką 2,47 zł wojewoda zaskarżył do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego).

Nie chcąc obciążać rodziców wszystkimi kosztami, ostatecznie podjęliśmy decyzję, że rodzice poniosą jedynie koszty osobowe personelu pracującego bezpośrednio z dzieckiem, tj. koszt pracy nauczyciela i pomocy nauczyciela. Całą resztę opłat – utrzymanie budynku, remonty, opłaty za media, czy opłacenie pozostałego personelu (m. in. kucharek, intendentek, sprzątaczek, woźnych) weźmie na siebie budżet miasta. Wyliczona w ten sposób kwota to ostatecznie 3,50 zł za godzinę pobytu dziecka w przedszkolu. Zaznaczam, że mówiąc o czasie pobytu dziecka w przedszkolu należy pamiętać o tym, że jest on rozliczany inaczej niż do końca ubiegłego roku szkolnego. Wówczas rodzic płacił opłatę stałą, niezależnie od liczby dni nieobecności dziecka w przedszkolu. Obecnie ponosi opłatę tylko za rzeczywisty czas pobytu rozliczany godzinowo, a kwota za czas nieobecności zostanie zaliczona na poczet opłat w następnym miesiącu.

Nie mnie oceniać, czy system rozliczeń za przedszkola, który zaproponowało ministerstwo po skardze jednego z rodziców na Śląsku jest lepszy czy gorszy niż był. Miasto musiało się dostosować do obowiązującego prawa. Mogę tylko państwa zapewnić, że nie jest prawdą opinia, że miasto wykorzystało zmiany, żeby kosztem rodziców łatać budżet. Nowy sposób rozliczeń nie wpłynął na wysokość dochodu do budżetu miasta. Prawdą natomiast jest, że jedni rodzice płacą więcej niż płacili, a inni znacznie mniej. Osoba, która zaskarżyła ten sposób rozliczeń pewnie powiedziałaby, że płacą sprawiedliwiej.

Pozostaje jeszcze kwestia nowej uchwały w sprawie opłat. Wiem, że szczególnie przed wyborami, obietnica obniżek brzmi atrakcyjnie. Apeluję jednak do radnych o rozsądek i odpowiedzialność. Proszę pamiętać, że łatwo jest założyć, że zapłacimy z budżetu miasta za funkcjonowanie przedszkoli więcej niż w tej chwili. Trudno będzie natomiast wskazać, skąd (i komu) na ten cel zabrać pieniądze. Premier Donald Tusk pozbawił wczoraj przecież samorządy złudzeń, że mogą liczyć w tej sprawie na wsparcie z budżetu państwa.

środa, 7 września 2011

Byle do października

To będzie długi i ciężki miesiąc... Kampania wyborcza rozkręca się i już widać, jak bardzo mylą się Ci, którzy mieli nadzieję, że kandydaci na parlamentarzystów zajmą się „wielką polityką”, a miasto zostawią w spokoju.

Obiecywanie wszystkim wszystkiego, a swoim kolegom w szczególności kwitnie. Przy czym najłatwiej jest oczywiście obiecać to, co znajduje się w zasięgu ręku i nie wymaga sięgania do własnego portfela: inwestycję na zamówienie (kolegi oczywiście), zmianę uchwały rady miasta, wprowadzenie jakieś ulgi dla jednej grupy, za którą ostatecznie zapłacą wszyscy krakowianie, itd...

Przykład? Proszę bardzo!
6 lipca rada miasta podjęła uchwałę w sprawie stawek za zajęcie pasa drogowego. Poprzednia uchwała tego typu była podjęta w 2004 roku, nic więc dziwnego, że i ceny poszły w górę. Płacić drożej nikt nie lubi, zaprotestowały więc agencje reklamowe, które do tej pory płaciły za reklamę na ulicy np. 0,55 zł dziennie, a teraz zapłacą 2 zł. I cóż się dzieje? Do wiceprzewodniczącej Rady Miasta Krakowa (z Platformy Obywatelskiej) i do Przewodniczącego Komisji Budżetowej RMK (z Platformy Obywatelskiej) przychodzą przedstawiciele agencji reklamowych. Właścicielką jednej z nich jest żona Sekretarza Generalnego (Platformy Obywatelskiej). Efekt? Obietnica pomocy w zmianie uchwały tak, by nowe stawki były zadowalające dla agencji reklamowej.

Inny przykład? Proszę bardzo!
Nie da się dyskutować ze stwierdzeniem, że w Krakowie brakuje żłobków. Konstruując budżet, radni (z Prawa i Sprawiedliwości) zaproponowali wpisanie do budżetu zakup lokalu na żłobek w konkretnym rejonie Krakowa. Tak się stało. Zgłosiła się spółdzielnia mieszkaniowa, zaoferowała lokal, rozpoczęły się negocjacje. Jak łatwo się domyślić niełatwe, bo i cena niezbyt niska - 1,5 mln zł, a i wymagania dla żłobków wysokie. Nie zgadną Państwo, kto pojawił się podczas negocjacji prowadzonych przez urzędników. Na negocjacje przyszedł radny Krakowa (z Prawa i Sprawiedliwości) i przedstawił się jako... przedstawiciel spółdzielni mieszkaniowej.

Poprosiłem służby finansowe urzędu, by zliczyły, ile kosztują nas uchwały Rady Miasta Krakowa. Nie wszystkie oczywiście, tylko te, które niepotrzebne ograniczają dochód miasta lub generują niepotrzebne wydatki. Wyszło, że w kasie miasta mielibyśmy prawie 180 mln zł więcej. Przykład może nie najkosztowniejszy, ale pierwszy z brzegu: Kraków zaprasza rodziny repatriantów. Zasada jest taka, że jeżeli zaprosimy rodzinę, ale nie wskażemy jej konkretnie z nazwiska, to miasto zapewnia tylko mieszkanie, a już za utrzymanie płaci budżet państwa. Jeżeli natomiast wskażemy konkretną rodzinę, to całe koszty przyjmujemy na siebie. Może mi Państwo odpowiedzą, dlaczego radni uparcie kierują zaproszenia do konkretnych rodzin?

Jak widać przed każdymi wyborami szczególnie łatwo rozdaje się cudze pieniądze. Tak właśnie traktuję odgrażanie się radnych w mediach, że w najbliższym czasie planują wycofać się z już uchwalonych podwyżek. Efekt medialny z pewnością będzie świetny. My będziemy zmuszeni za niego zapłacić. To będzie długi i ciężki miesiąc...

piątek, 2 września 2011

Rzucanie kamieniem

Radny Grzegorz Stawowy jak zwykle wie najlepiej. Wczoraj na antenie Radia Kraków zechciał wyrazić pogląd, że nakazałem pracownikom ZIKiT-u zebrać podpisy poparcia pod kandydaturą prof. Włodzimierza Roszczynialskiego do Senatu. Całą sytuację oczywiście nie omieszkał nazwać „niemoralną”.

Muszę przyznać, że z tym ostatnim zdaniem pana radnego się zgodzę. Zbieranie podpisów w jakimkolwiek urzędzie jest niedopuszczalne i jeżeli taka praktyka miała miejsce, to nie stało się to ani za moją wiedzą, ani tym bardziej zgodą. Sam wielokrotnie podkreślałem, że w żaden sposób nie zamierzam powiązać inicjatywy „Obywatele do Senatu” z działaniem Urzędu Miasta Krakowa. Na wszystkie spotkania jeździłem zawsze za własne pieniądze i w czasie urlopu.

Jeżeli ktoś z własnej inicjatywy i w dobrej wierze chciał pomóc kandydatowi na senatora, ale w rezultacie zachował się głupio, bezmyślnie i niedopuszczalnie to powinien ponieść tego konsekwencje. Powinna się też tym przypadkiem zająć Państwowa Komisji Wyborcza. Od razu jednak dodam – za zbieranie podpisów nie zamierzam pracownicy ZIKIT-u ani zastrzelić, ani poćwiartować, choć najwyraźniej oczekują tego ode mnie dziennikarze Gazety Wyborczej.

Zajadłość Gazety Wyborczej w udowadnianiu mi, że to ja jestem przyczyną wszystkich nieszczęść nie jest mnie już w stanie zdziwić. Nie zgadzam się jednak, by przy okazji deprecjonować ludzi, którzy postanowili włączyć się w ideę izby samorządowej i swoim doświadczeniem wspierać działania miast.

W rozmowie z dziennikarzem Radia Kraków Grzegorz Stawowy zechciał z satysfakcją stwierdzić o „Obywatelach do Senatu”, że „mamy do czynienia z pierwszym potknięciem tej inicjatywy”.

Dziś, gdy wiemy już, że były szef radnego Stawowego - Janusz Sepioł, startujący z list PO do Senatu, zbierał podpisy pod swoją kandydaturą w Urzędzie Marszałkowskim, chętnie usłyszałbym komentarz w wykonaniu pana radnego. Może coś w stylu, że to niemoralne zachowanie, a PO zaliczyła i rozliczy potknięcie?

środa, 24 sierpnia 2011

Znowu o finansach...

Tłumaczenie zawiłości związanych z budżetem miasta, szczególnie z wydatkami przypomina niestety ostatnimi czasy orkę na ugorze. Jak donoszą media, „prezydent wstrzymał miejskie inwestycje”. Jestem więc winien Państwu kilka słów wyjaśnień, choć na początek uspokoję: to nie jest prawda. Wszystkie inwestycje, na które miasto już podpisało umowy są realizowane. Chciałem natomiast, by urzędnicy zanim podpiszą nowe umowy zastanowili się, czy na pewno jest to niezbędny wydatek. Stąd moje polecenie, by każda nowa umowa była kontrasygnowana przez skarbnika miasta. Jeżeli uznamy, że wydatek jest uzasadniony, nic nie będzie stało na przeszkodzie, by umowę podpisać.

Zapytają Państwo skąd taka ostrożność, skoro RIO zezwoliło miastu na zaciągnięcie 300 mln złotych obligacji? To prawda, ale zostały one wydane zgodnie z przeznaczeniem zawartym w uchwale Rady Miasta Krakowa, czyli na spłatę części zaciągniętych kredytów. Nie mieliśmy prawa wydać ich na inwestycje. Powinni to wiedzieć radni, którzy sami zagłosowali za tą uchwałą. Dlatego też dziwi mnie ich zdziwienie, gdy słyszę, że chcieliby teraz wydać te pieniądze w inny sposób.

Wróćmy jednak do ostrożności w wydawaniu pieniędzy. Doskonale zdajemy sobie wszyscy sprawę, że finanse Krakowa nie funkcjonują w oderwaniu od finansów całego państwa. Nie możemy być więc do końca pewni, że dochody z Podatków PIT i CIT jakie założyliśmy i jakie prognozował Minister Finansów ostatecznie trafią do miejskiej kasy. To tak jak z wydatkami domowymi – sama obietnica, że zarobimy pieniądze nie może być jeszcze powodem, że zaczniemy je wydawać. Tak samo jest z budżetem Krakowa. Możemy się spodziewać, że sytuacja finansowa całego kraju nie będzie na tyle dobra, by do budżetu miasta wpłynęła cała kwota planowanych dochodów. Dlatego tak ważne jest, żeby teraz zastanowić się co jest niezbędne, a z czego na razie możemy zrezygnować i zrealizować dopiero wtedy, gdy na koncie pojawi się wystarczająca ilość pieniędzy.

środa, 17 sierpnia 2011

Obywatele do Senatu

W najbliższą sobotę wszystko stanie się jasne – samorządowcy przedstawią swoich kandydatów do Senatu. Zanim jednak poznamy ich nazwiska, chciałbym w kilku słowach przestawić samą ideę przekształcenia senatu w izbę samorządową.

Pomysł, by odebrać senat partiom politycznym i przekazać go bezpartyjnym fachowcom nie jest nowy. Pojawiał się już od 1918 roku. Wprowadzenie go w życie nie było jednak nigdy w interesie polityków. Teraz, gdy po raz pierwszy będziemy wybierać senatorów w okręgach jednomandatowych, mamy szansę wybrać ludzi, którzy są niekwestionowanymi fachowcami w swojej dziedzinie, a przy okazji udowodnili pracą na rzecz swoich miejscowości, że są skuteczni, dbają o mieszkańców, a nie o własną karierę polityczną. Większość kandydatów zdobywało swoje doświadczenie w samorządzie – nie tylko terytorialnym, ale też zawodowym czy gospodarczym. Postawiliśmy przed nimi tylko jeden warunek – nie mogą mieć legitymacji partyjnej. Dzięki temu, podejmując ważne dla kraju decyzje, będą mogli się kierować własną wiedzą i sumieniem, zamiast głosować zgodnie z wytycznymi liderów partyjnych.

Często powtarza się pytanie o rolę prezydentów miast, którzy wskazali swoich kandydatów. Chcę powiedzieć jasno: nie stworzyliśmy nowej partii politycznej, więc i nie planujemy mieć bezpośredniego wpływu na poczynania popieranych przez nas osób. Nie będzie żadnej „dyscypliny partyjnej”! Będziemy służyć radą oraz swoim doświadczeniem, które daje nam praca na rzecz samorządu. Będziemy zwracać uwagę na te kwestie, które należy poprawić, by nie tłumić inicjatywy samorządów i mieszkańców. Wierzę, że wskazane przez samorządowców osoby są rozsądne i gwarantują realizację naszych postulatów. Osobiście chciałbym, żeby nowi senatorowie rozpoczęli swoją pracę od dwóch ustaw: o finansach publicznych i o samorządzie. To one właśnie bezpośrednio regulują funkcjonowanie miasta.

Choć sondaże są optymistyczne, to jednak trudno dziś przewidzieć ilu senatorów wprowadzi Komitet „Obywatele do Senatu”. Wystarczy dziesięciu, by zyskali inicjatywę ustawodawczą.

Prezydenci i burmistrzowie, którzy zdecydowali się przystąpić do inicjatywy Obywatele do Senatu uważają - podobnie jak ja - że sprawy związków partnerskich, in vitro czy zbadania przyczyn katastrofy pod Smoleńskiem są oczywiście istotne, ale jednak nie najważniejsze. Przez ostatnie lata samorządy udowodniły, że są najbardziej twórczą siłą w państwie, które nie traci czasu na jałowe dyskusje. To dzięki samorządom Polska się zmienia i odrabia zapóźnienia cywilizacyjne. Jedyne czego chcą samorządowcy, to tego, by politycy nieprzemyślanymi decyzjami im w tym nie przeszkadzali. Mam nadzieję, że senat nowej kadencji stanie się w końcu pomostem legislacyjnym pomiędzy Polską lokalną, a władzą centralną.

piątek, 1 lipca 2011

Doceniam prestiż

Szkoda, że prezydent profesor Jacek Majchrowski, rozumiejący sprawy nauki i związany ze środowiskiem akademickim, nie włączył się w dalszy rozwój NCN, który mógłby przynieść korzyść miastu - twierdzi minister Barbara Kudrycka, którą cytuje wczorajsza Gazeta Wyborcza.
Chciałem tylko przypomnieć, że miasto spontanicznie zareagowało na prośbę ministerstwa, by znaleźć wśród swoich nieruchomości odpowiednią, prestiżową lokalizację. Jak zakończyła się dobrze zapowiadająca się współpraca? Atakami na miasto (cóż, zbliżały się wybory...). Najpierw propozycja lokalizacji na Małym Rynku została zaakceptowana, potem coraz częściej słyszeliśmy o wątpliwościach, choć miasto poniosło już koszty przygotowania budynków, a ostatecznie dyrektor NCN poinformował mnie oficjalnie, że Centrum rezygnuje z kamienic.
Doceniam możliwości i znaczenie Narodowego Centrum Nauki, wielokrotnie podkreślałem, że jestem gotów współpracować na wielu polach, bo jest to z korzyścią dla wizerunku Krakowa, jako miasta akademickiego. Taka współpraca miasta ze środowiskiem naukowym nie byłaby przecież dla nas żadną nowością, ponieważ od lat z powodzeniem współpracujemy z krakowskimi uczelniami, promując się wzajemnie.
Niepokoi mnie jednak fakt, że najczęściej słyszę o współpracy z NCN jedynie w kontekście przekazania Centrum odpowiednio prestiżowej siedziby. Nie oszukujmy się, na prezenty dla rządu warte miliony złotych Krakowa nie stać.

czwartek, 30 czerwca 2011

Jeszcze o absolutorium

Podobnie jak w ubiegłym roku radni nie chcieli ocenić wykonania budżetu miasta za 2010 rok. Uchwała w sprawie absolutorium nie została podjęta, choć pozytywną opinię w tej sprawie przedstawiła zarówno Regionalna Izba Obrachunkowa jak i niezależny biegły rewident, który skontrolował księgowość na zlecenie Rady Miasta Krakowa.

Choć dyskusja na sesji absolutoryjnej była zażarta, żaden z mówców nie odniósł się merytorycznie do spraw związanych z wykonaniem budżetu.
Podobnie postąpiła wcześniej Komisja Rewizyjna RMK, która co prawda zaopiniowała radnym udzielenie absolutorium z wykonania budżetu, jednak w swojej opinii, krytykując finanse miasta, wyraźnie nie kierowała się sprawozdaniem finansowym i przesłankami merytorycznymi. Pisząc uzasadnienie, radni w ogóle nie odnieśli się do spraw związanych z realizacją budżetu w ubiegłym roku. Górę wzięły emocje i polityczne interesy. Nawet Regionalna Izba Obrachunkowa zwróciła radnym z komisji rewizyjnej uwagę, że „podstawą do sformułowania wniosku” – jak czytamy w opinii RIO – „były inne przesłanki niż dotyczące przyjęcia opinii odnoszącej się do wykonania budżetu”.

Brak uchwały w sprawie absolutorium (chociaż jego uchwalenie jest obowiązkiem rady miasta) nie będzie niósł ze sobą żadnych konsekwencji, ani dla miasta, dla mnie, czy dla radnych. Uważam, że najważniejsze są niezależne opinie – RIO i biegłego rewidenta. A te potwierdzają, że budżet został prawidłowo wykonany. Reszta, jak udowodniają swoimi decyzjami radni, to czysta polityka.

Wystaczy ustawa

Wszystko wskazuje na to, że udało się doprowadzić do kompromisu w sprawie ograniczania deficytu sektora finansów publicznych. Wczoraj w Warszawie strona samorządowa przedstawiła ministrowi finansów swoją propozycję, która została wstępnie przyjęta. Podkreślamy w niej, że sposób planowania i liczenia poziomu zobowiązań zawarty w ustawie o finansach publicznych jest wystarczający, by kontrolować deficyt samorządów. Gdyby minister finansów od początku podzielał to stanowisko, nie byłoby problemów z kontrowersyjnym grudniowym rozporządzeniem, które nas wszystkich kosztowało sporo nerwów.

piątek, 17 czerwca 2011

Wystarczy zapytać

Ponieważ docierają do mnie oburzone głosy, jakoby mieszkaniec Bytomia reprezentował Kraków podczas posiedzenia Związku Miast Polskich, czuję się zobowiązany wyjaśnić Państwu sytuację.

Pan Jan Kazimierz Czubak nie reprezentował Krakowa, tylko mnie osobiście. Jest samorządowcem z krwi i kości. Przez lata pracował w samorządzie nie tylko w swoim mieście, ale i w rozmaitych ogólnopolskich strukturach samorządowych. Jest również sekretarzem Stowarzyszenia Rzeczpospolita Obywatelska, które to rekomendowało mnie na wiceprzewodniczącego Związku Miast Polskich. Poprosiłem go, by reprezentował mnie na jednym z posiedzeń, ale nie zabierał głosu w moim imieniu, a jedynie zrelacjonował mi potem przebieg spotkania.

Dlaczego nie udałem się do Opola osobiście? Z prostego powodu. Tego dnia w Krakowie Komisja Rewizyjna Rady Miasta Krakowa debatowała nad sprawozdaniem finansowym z wykonania budżetu za 2010 rok. Uznałem więc, że moja obecność jest niezbędna, gdyby radni poprosili o dodatkowe wyjaśnienia.

Nie zamierzam, jak sugeruje radna Małgorzata Jantos, na każde spotkanie organizowane przez Związek Miast Polskich delegować urzędnika. Nie robi tak żadne miasto. Spotkań organizowanych w całej Polsce jest dużo, więc i koszty ponoszone przez urzędy byłyby zbyt wielkie. Pozwolę sobie też zwrócić uwagę, że interesy Krakowa akurat na tym konkretnym spotkaniu były reprezentowane aż nadto – pojechał tam zarówno Przewodniczący Rady Miasta Krakowa Bogusław Kośmider, jak i Wiceprzewodnicząca Rady Miasta Krakowa Małgorzata Jantos.

Na swoim blogu, Pani Radna jest tak oburzona, że nie chce komentować sytuacji. Ja pozwolę sobie ją skomentować: wolałbym, żeby w przyszłości, gdy nie będzie rozumiała czegoś, co dotyczy mojej osoby, poprosiła mnie o wyjaśnienia, których jej zawsze chętnie udzielę, zamiast rozsyłać donosy do krakowskich redakcji.

środa, 8 czerwca 2011

A sprostowanie czeka...

30 maja w Gazecie Wyborczej ukazał się wywiad z radnym Grzegorzem Stawowym, przewodniczącym Klubu Platforma Obywatelska. Nie chcę dyskutować z uproszczeniami i sądami wygłaszanymi przez radnego. Nie mogę jednak milczeć, gdy czytam nieprawdę. Radny twierdzi, jakoby podczas dziewięciu lat mojej prezydentury miasto nie zbudowało ani jednego przedszkola. Tymczasem tylko w latach 2007 – 2010 oddano kilkadziesiąt oddziałów przedszkolnych (m.in. 4 oddziały przy ul. Zachodniej, 2 oddziały przy ul. Przyzby, nowe przedszkole przy ul. Skośnej, czy wreszcie przedszkole przy ul. Mirtowej). Pełna lista wszystkich inwestycji przedszkolnych jest długa. Nietrudno do niej dotrzeć. Wystarczy zapytać.
Dziwi mnie także, że Gazecie Wyborczej nie zależy na wiarygodności. Mimo wysłanego sprostowania, do dziś się ono nie ukazało.

piątek, 8 kwietnia 2011

Hobbistyczne rozważania

Dziś Dziennik Polski podsumowuje moje zarobki w Urzędzie Miasta Krakowa i na uczelniach. Nie ma w tym nic niestosownego – wszystkie dane są jawne, spisane z mojego oświadczenia majątkowego. Nigdy nie robiłem tajemnicy z tego, że oprócz sprawowania funkcji Prezydenta Miasta Krakowa, nadal jestem wykładowcą na dwóch krakowskich uczelniach. Wzruszyła mnie jednak troska o miasto, wyrażona przez przewodniczącego klubu Platformy Obywatelskiej w Radzie Miasta Krakowa – Grzegorza Stawowego, który podzielił się z dziennikarką opinią, że rządzę miastem jedynie hobbistycznie, a głównie zajmuję się wykładaniem. Uprzejmie informuję więc, że wykłady z moimi studentami prowadzę raz w tygodniu i nie kolidują one w żaden sposób z obowiązkami prezydenta miasta. Chętnie pokażę Panu Radnemu jak wygląda kalendarz Prezydenta Miasta Krakowa zapełniony spotkaniami odbywającymi się od rana do nocy. Rzadko też mogę sobie pozwolić na wolny weekend. Z kolei ja chcę zapytać Pana Radnego, które obowiązki on wykonuje hobbistycznie: szefa największego klubu w radzie miasta, który przygotowuje projekty uchwał, bywa na wielu komisjach i powinien mieć ciągły kontakt z radnymi i mieszkańcami, czy dyrektora krakowskiego oddziału Agencji Mienia Wojskowego?

Porwać "Damy" nie sposób...

„Dama” sprawia wszystkim kłopoty, stwierdził red. Marek Bartosik w poniedziałkowym wydaniu Gazety Krakowskiej. Również i ja znalazłem się wśród „wszystkich”. Zarzuca mi, iż „trzymając się prawniczej poprawności (prezydent) wychodzi z założenia, że „Dama i reszta staroci to nie jest jego sprawa, ale Fundacji i ministerstwa”, a jedynym realnym działaniem prezydenta jest zaproszenie wszystkich stron konfliktu do rozmów w magistracie. Pozwolę sobie skomentować to stwierdzenie, ponieważ gazeta nie dała mi takiej szansy na swoich łamach. Dobrze by było, żeby autor, który sugeruje, iż prezydent miasta powinien bardziej zaangażować się w rozwiązanie konfliktu wokół obrazu napisał także, jak jego zdaniem takie zaangażowanie powinno wyglądać. Zakładamy oczywiście, że działania te będą zgodne z prawem, przyjętymi zasadami i nie naruszą niczyjego prawa własności. Czy nam się to podoba, czy nie, jedno z najsłynniejszych dzieł w polskich zbiorach muzealnych nie jest własnością Skarbu Państwa, ani własnością miasta Krakowa. Losy obrazu zależą przede wszystkim od właścicieli – Fundacji XX Czartoryskich, a także od Ministerstwa Kultury. Wielokrotnie udowadniałem, że jako gospodarz miasta nie uciekam od odpowiedzialności za Kraków nawet w tych dziedzinach, w których prawo nie daje mi wystarczających kompetencji do skutecznego działania. Stąd dofinansowanie wyposażenia policji, czy przejęcie naprawy uszkodzonego wału, choć bezpieczeństwo krakowianom powinna zapewnić administracja państwowa, a nie samorządowa. Stąd też finansowanie przez miasto badań profilaktycznych, choć teoretycznie powinny wystarczyć pieniądze z Narodowego Funduszu Zdrowia. Podobne przykłady można by mnożyć. Podobnie jest z „Damą”. Ani wcześniejsze moje wielokrotne rozmowy ze wszystkimi zaangażowanymi stronami, ani mediacje w magistracie nie mogły służyć temu, żebym wymusił na uczestnikach szybki powrót obrazu do Krakowa, czego - jak się wydaje - oczekiwał autor felietonu i czego w głębi serca wszyscy byśmy sobie życzyli. Moje zaangażowanie ma podkreślić, że rozwiązanie konfliktu jest nie tylko w interesie Fundacji, Muzeum Narodowego i Ministerstwa Kultury, ale i naszego miasta.

środa, 23 marca 2011

O prezentach i pomaganiu

„Chcemy, aby dzieci mieli młodzi ludzie, nie możemy ograniczać tak ważnej pomocy” – taką wypowiedź jednego z radnych przeczytałem w dzisiejszej gazecie.

W Krakowie przyszedł czas na zastanowienie się, czy gminne becikowe, wypłacane wszystkim bez wyjątku spełniło swoje zadanie – zachęciło młodych ludzi do posiadania dzieci. Przed nami na to pytanie odpowiadały już inne duże miasta: Warszawa Wrocław i Gdańsk. We wszystkich tych miastach padła odpowiedź negatywna.

Jednorazowe 1000 zł od gminy i 1000 zł od państwa nie rozwiąże niestety problemu osób, które zdają sobie sprawę, że na utrzymanie i wychowanie dziecka nie będzie ich stać. Dlatego właśnie becikowe nie spowodowało lawinowego wzrostu liczby urodzeń. Z kolei dla osób zamożnych, 1000 zł jest miłym prezentem bez większego znaczenia, bez którego i tak by sobie poradzili.

Wszyscy lubimy prezenty, wolimy je nawet dawać niż brać, ale trzeba zadać sobie pytanie, czy w tym wypadku nas wszystkich – krakowian na to stać? Czy nie mamy pilniejszych wydatków? Czy te pieniądze nie mogą być wydane na pomoc bardziej potrzebną?

Przedstawiona radnym propozycja zmian w przyznawaniu becikowego wprowadza ustawowe kryterium dochodowe, więc nie krzywdzi najuboższych, dla których 1000 zł z budżetu miasta w momencie urodzenia się dziecka jest bardzo poważanym wsparciem finansowym i pozwala za zaspokojenie pierwszych, pilnych potrzeb.

Pytają Państwo co w zamian? Chciałbym, żebyśmy w budżecie miasta mogli większe kwoty przeznaczać na tworzenie rodzin zastępczych i ten sposób pomagali najmłodszym, którymi z różnych powodów nie mogą opiekować się biologiczni rodzice. W takich rodzinach z pewnością znajdą więcej miłości niż w domach dziecka. Chciałbym, by miasto mogło też jak najwięcej pieniędzy przeznaczyć na dofinansowanie opieki nad dziećmi do 3 lat, ponieważ ustawa żłobkowa w dużej mierze to zadanie przerzuci na samorządy.

Jest wiele sposobów by pomagać i dzieciom, i rodzicom. Bezmyślne rozdawanie pieniędzy wszystkim po równo wydaje się jednak najgorszym z nich.

Kto rzuci kamieniem?

Od kilku tygodni przy okazji jakichkolwiek rozmów o sytuacji finansowej budżetu miasta, pada argument kwoty nagród (czyli inaczej premii), jakie w ubiegłym roku otrzymali magistraccy urzędnicy. Kwoty „skandalicznie wysokiej” - 9 mln zł.

Pozwolę sobie na początek nie polemizować, tylko odwołać się do prostej matematyki. 8 mln 900 tys. zł złotych brutto podzielone na 2300 zatrudnionych osób, podzielone przez 12 miesięcy w roku daje „skandalicznie wysoką” kwotę 322 zł brutto. Minus podatek, który zabiera 1/3 kwoty, i mamy 200 zł netto z groszami.

Do tego proszę wziąć pod uwagę, że od kilku lat zarobki w urzędzie realnie nie wzrosły, a podwyżki uwzględniały jedynie stopień inflacji. I pewnie, w świetle legend o bajońskich zarobkach i luksusowym życiu urzędników, wielu z Państwa zdziwi informacja, że spora część krakowskich urzędników ( nie tylko w magistracie, ale i innych urzędach) nie zarabia nawet 2 tysięcy złotych na rękę, a pensja powyżej dwóch tysięcy uważana jest za bardzo dobrą.

Premia w każdej firmie ma nagradzać pracownika za zaangażowanie i motywować do coraz lepszej pracy. Tak samo jest w magistracie. Nie boję się głosów tych, którzy posługują się stereotypami i z założenia urzędników nie lubią i nie szanują. Dlatego nie zamierzam zrezygnować z tej formy docenienia dobrych pracowników i okazania szacunku dla ich pracy.

I pozwolę sobie zwrócić uwagę na jeszcze jeden fakt: tak się składa, że ci radni, którzy najchętniej w gazetach wypowiadają się na temat szukania oszczędności w kieszeniach zarabiających niewiele urzędników, sami są przedsiębiorcami lub piastują stanowiska kierownicze w rozmaitych instytucjach. Trudno więc się dziwić, że z perspektywy ich zarobków dodatkowe 200 zł do pensji nie ma żadnego znaczenia.

Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nie chce zostać finansowo doceniony za swoją solidną pracę przez pracodawcę.

wtorek, 15 marca 2011

Ile kosztuje komunikacja?

Czy ktoś z Państwa kiedyś policzył ile mamy w Krakowie rodzajów biletów komunikacji miejskiej? Proszę nie liczyć, podpowiem: 91. Nic dziwnego, że mało kto potrafi wybrać te, które są najkorzystniejsze dla jego portfela. Dlatego najwyższy czas uporządkować taryfę.

ZIKIT przedstawił radnym do konsultacji propozycję nowej taryfy biletowej komunikacji miejskiej. Co mogłoby się zmienić?

Przede wszystkim mielibyśmy w Krakowie tylko 21 rodzajów biletów, dzięki czemu łatwiej byłoby znaleźć odpowiedni bilet dla swoich potrzeb. ZIKIT zaproponował także rezygnację z dwóch różnych ulg: ustawowej i gminnej na rzecz jednej – 50-procentowej. To z kolei ułatwiłoby sprawę osobom z ulg korzystającym, bo zniknęłyby dwa różne bilety ulgowe, a nie każdy wie, który powinien kupić. Zniknąłby też bilet jednorazowy, zastąpiony przez bilety czasowe. Dzięki temu pasażerom, którzy muszą się przesiąść wystarczyłby jeden bilet i nie musieliby kupować kolejnych. Wprowadzony zostałby też bilet ostatniej szansy – droższy, bo kosztujący aż 4 zł i dostępny w pojazdach. ( tak jest np. w Katowicach). Dlaczego tak drogo? Żeby zniechęcić pasażerów do kupowania biletów u kierowców, bo to powoduje opóźnienia. Zapyta ktoś czy nie lepiej zlikwidować sprzedaż. Moim zdaniem nie. Zdarzają się przecież sytuacje nadzwyczajne, więc trudno byłoby odebrać szansę na zakup biletu osobie, która z różnych przyczyn nie mogła go wcześniej kupić, a nie chce jechać na gapę.

No i sprawa, która wzbudza największe emocje. Zmiany cen biletów. Wzrosłyby one od kilku do kilkunastu procent. Na przykład: teraz za bilet 15-minutowy płacimy 1,80 zł, po wprowadzeniu zaproponowanej taryfy – 2 zł. W sumie dla osoby, która sporadycznie korzysta z komunikacji miejskiej podwyżka praktycznie byłaby niezauważalna. To koszt najwyżej kilku złotych miesięcznie. Z kolei osoby, które jeżdżą często i korzystają z biletów okresowych zapłaciłyby dwa – cztery złote więcej. Bilet imienny na wszystkie linie, który teraz miesięcznie kosztuje 94 zł kosztowałby 96 zł. Trudno więc mówić o olbrzymich podwyżkach.

Czy zmiany cen są konieczne? Cudów nie ma. Właściwie odpowiedź na to pytanie zna każdy kierowca, który od czasu do czasu musi pojechać na stację benzynową i z przerażeniem patrzy na cenę litra paliwa. A ja dodam tylko, że rada miasta ostatnią podwyżkę cen biletów uchwaliła w 2004 roku. Od tego czasu cena oleju napędowego wzrosła o 65 proc., a cena energii trakcyjnej o 56 proc. Bilety nie drgnęły. Za to przed wyborami radni uchwalili miesięczny bilet ulgowy roczny dla emerytów i rencistów. Budżet miasta kosztowało to 21 mln zł. Wtedy rada nie przejmowała się kosztami. Radni tej kadencji twierdzą, że z problemów finansowych nie zdawali sobie sprawy. Najwyraźniej, skoro klub Platformy Obywatelskiej przy pracach nad tegorocznym budżetem przegłosował poprawkę odbierającą 700 tys. zł na komunikację właśnie.

Teraz radni twierdzą, że oszczędności należy szukać inaczej i proponują oddanie części linii prywatnym przewoźnikom, którzy są tańsi niż MPK. Pomijam kwestię umów, którymi jesteśmy związani, ale musze przypomnieć choćby sprawę przewoźnika, który wygrał przetarg na usługę i z którym umowę potem trzeba było zrywać, bo ostatecznie nie udało mu się spełnić warunków postawionych przez miasto. Finał był taki, że dodatkowe autobusy na miasto nie wyjechały ze szkodą dla pasażerów. Możemy oczywiście dopuścić do realizowania usługi przewozowej przez małe firmy przewozowe z kilkoma pojazdami, które z pewnością będę tańsze niż MPK, ale czy zapewnią one bezpieczeństwo i komfort pasażerom? Śmiem wątpić. Nie raz już każdy z nas na własnej skórze przekonał się, że co tanie to w ostatecznym rozliczeniu drogie.

Przed nami debata podczas obrad Rady Miasta Krakowa, podczas której - obawiam się - padnie wiele populistycznych haseł. Uspokajają mnie racjonalne opinie krakowian, którzy wypowiadali się podczas audycji radiowej. Może je wszystkie streścić w ten sposób: nikt nie lubi podwyżek i wolałby ich uniknąć, ale skoro drożeje żywość, paliwo, energia, rozmaite opłaty to trudno się spodziewać, że autobusy i tramwaje będą jeździły za półdarmo.

czwartek, 10 marca 2011

Nie osiąść na laurach

Wcale nie tak dawno temu, jeden ze znajomych dziennikarzy, który raczej krytycznie opisuje Kraków w swoich artykułach, wyjechał na kilka miesięcy popracować do Warszawy. Nie zgadną Państwo co powiedział mi po powrocie. Że już nigdy nie napisze złego słowa na krakowską komunikację miejską!

Wielu dziennikarzom poleciłbym wyjazd poza Kraków, bo z oddali obraz jest jakby bardziej obiektywny.

To naturalne, że jeżdżąc po Krakowie komunikacją miejską (przyznaję, że z autobusów korzystam rzadko, ale podróżuję tramwajami) widzimy wiele rzeczy, które należałoby ulepszyć. Denerwuje nas ścisk w godzinie szczytu; opóźnienie, gdy akurat musimy gdzieś pilnie dotrzeć, a mnie samego najczęściej to, że mój tramwaj jeździ za rzadko.

Chciałbym jednak, żeby obraz komunikacji w krakowskich mediach był bardziej rzetelny. Proszę zauważyć, że dziennikarze o komunikacji piszą albo po interwencji niezadowolonego czytelnika, albo w ogóle. Przytoczę choćby tytuły z ostatnich dni: „Komunikacyjne morderstwo Płaszowa? Właśnie tak!”, „MPK lekceważy pasażerów”, „Krakowski szybki tramwaj nie jest... szybki” ( tutaj dodam, że na informację iż tramwaj z jednego końca Krakowa na drugi przejeżdża w niecałe 40 min. z pewnością zwrócą uwagę kierowcy, chociaż niekoniecznie ocenią ją tak negatywnie jak dziennikarz, bo wiedzą ile czasu zajmuje taka podróż samochodem).

Za to bez echa praktycznie w mediach przeszły ostatnie badania, wykonane przez instytut badawczy Millward Brown SMG/KRC na zlecenie firmy Deloitte. Raport jest tym cenniejszy, że komunikację w siedmiu największych polskich miasta oceniali sami pasażerowie. Okazało się, że najwyżej swoją komunikację oceniają właśnie krakowianie, a nasza komunikacja okazała się lepsza od poznańskiej, gdańskiej, warszawskiej, wrocławskiej, katowickiej i łódzkiej.

Co oceniali pasażerowie, że Kraków zasłużył na najwyższą notę? Czystość, stan techniczny pojazdów, punktualność, kulturę kierowców, położenie przystanków, łatwość przesiadki między różnymi środkami komunikacji miejskiej, trasy linii, ceny biletów i kart miejskich oraz dostępność miejsc siedzących i tłok. W każdej z tych kategorii komunikacja miejska w Krakowie uzyskała najwyższą spośród pozostałych polskich miast ocenę, chociaż przyznaję, że najsłabiej pasażerowie ocenili dostępność miejsc siedzących. Krakowianie wysoko ocenili także wprowadzenie w mieście bus pasów. Ponad połowa uważa, że poprawiły one przede wszystkim punktualność komunikacji. A ja przypomnę, że krakowskie bus pasy kopiują inne duże miasta w Polsce, wprowadzając u siebie to samo rozwiązanie.

Raport pokazuje też, że efekty przynoszą działania miasta mające zachęcać krakowian do pozostawiania samochodów pod domami i korzystania z komunikacji miejskiej. Okazuje się, że zrobiło to już 67 proc. mieszkańców. Z badań wynika także to, że z komunikacji chętnie korzystałoby więcej osób, ale rezygnują z niej najczęściej z jednego powodu: ze względu na dowożenie małego dziecka do przedszkola lub szkoły.

Nie chcę już rozwodzić się nad wynikami starszych badań: najnowocześniejszy tabor w Polsce, krakowska komunikacja na 9. miejscu na świecie wg Forbsa, wg Najwyższej Izby Kontroli – miasto w Polsce, gdzie mieszkańcy najchętniej korzystają z komunikacji zbiorowej.

Gdy zapraszałem ostatnio w mediach mieszkańców do wzięcia udziału w ankietach przygotowanych przez ZIKiT, dotyczących przygotowywanej nowej siatki połączeń, najczęściej musiałem zacząć od odpowiedzi na zadawane nieco złośliwie przez dziennikarzy pytanie: „Skoro chwalicie się najlepszą komunikacją w Polsce to po co zmiany i konsultacje mieszkańcami?” Otóż proszę Państwa ostatni raz tak duże zmiany wprowadzano 11 lat temu. Nasze miasto się rozwija, powstają nowe linie tramwajowe, przybywa osiedli, których mieszkańcy chcą wygodnie dojechać do centrum miasta. Nawet najlepszą komunikację trzeba dostosowywać do potrzeb mieszkańców. Największy grzech to osiąść na laurach.

czwartek, 24 lutego 2011

Nacisk na miasto?

Premier Donald Tusk i minister Aleksander Grad przyjdą na pomoc inwestorowi gnębionemu przez miasto wysokimi karami i opieszałością w wydaniu decyzji – taką informacją żyje od kilku dni Kraków. Na pierwsze strony gazet wróciła tym samym historia niedokończonego wieżowca NOT-u przy ul. Lubomirskiego, zwanego przez wszystkich Szkieletorem. Ponieważ oskarżenia inwestora padają przede wszystkim pod adresem miasta, nie mogę nie zabrać głosu w tej sprawie.

Uporządkujmy najpierw wiedzę: inwestor posiada w tej chwili prawomocną „wuzetkę”. Na jej podstawie mógłby kontynuować inwestycję. Dlaczego tego nie robi? Dlatego, że przewiduje ona dokończenie budynku w obecnym kształcie. Druga „wuzetka”, która zakłada podwyższenie budynku do 102,5 metra (pozytywnie zaopiniowana przez Miejską Komisję Urbanistyczno-Architektoniczną oraz Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków) została przez miasto wydana, ale potem zaskarżona przez Towarzystwo na Rzecz Ochrony Przyrody. Sprawa toczy się właśnie przed Samorządowym Kolegium Odwoławczym.

Wyjaśnijmy jeszcze sprawy kar wymierzonych przez miasto inwestorowi za niedotrzymania terminów zagospodarowania nieruchomości. Zgodnie z art. 63 ustawy o gospodarce nieruchomościami, w przypadku niedotrzymania przez użytkownika wieczystego terminu zagospodarowania nieruchomości, mogą być ustalone dodatkowe opłaty roczne obciążające użytkownika wieczystego. Ich celem jest zmobilizowanie użytkownika do zabudowania gruntu. Inwestor ma jednak prawo odwołać się od decyzji ustalającej dodatkową opłatę. Tak się stało i w tym przypadku. Obecnie prowadzone jest postępowanie przed Samorządowym Kolegium Odwoławczym. Jeżeli w postępowaniu administracyjnym rozstrzygnięcie będzie korzystne dla inwestora, nie zapłaci on dodatkowej opłaty. Decyzji w tej sprawie nie będzie zatem podejmował ani premier, ani minister, ale Samorządowe Kolegium Odwoławcze. Takie procedury obowiązują w całym cywilizowanym świecie. Tyle suche fakty.

Pozwolę sobie jednak na kilka zdań komentarza.

Przede wszystkim, mimo deklaracji, które ciągle słyszę w mediach, nie znajduję w działaniach inwestora deklarowanego pośpiechu, by ruszyć z budową. Zaskarżenie „wuzetki” przez Towarzystwo na Rzecz Ochrony Przyrody, nie wyklucza przecież wypełnienia rozmaitych działań, które potem przyspieszą wydanie pozwolenia na budowę – wykonania projektu budowlanego, uzyskania decyzji środowiskowej, itd... Dlaczego inwestor tego nie robi? Nie wiem.

Druga sprawa to składanie przez inwestora do gminy wielu częściowych wniosków o wydanie WZiZT. Takich postępowań toczy się kilka. Inwestor musi liczyć się z faktem, że każdy wniosek musi przejść całą procedurę, której nie da się w żaden sposób przyspieszyć, a w jej procedowaniu będą uczestniczyć (i będą składać swoje uwagi) wszystkie zainteresowane strony – sąsiedzi, organizacje pozarządowe, Wojewódzki Konserwator Zabytków itd... Nikt nie ma prawa pozbawić ich możliwości uczestniczenia w tym procesie. Nikt nie ma też prawa zabronić im odwoływania się od wydanej przez miasto decyzji. Byłbym ostatnią osobą, (zważywszy na doświadczenia z Komisją Majątkową), która naruszyłaby prawo kogokolwiek do zaskarżania rozstrzygnięcia, które odbiera jako krzywdzące.

Zanim zapytają Państwo, czy miasto może jakoś pomóc inwestorowi, proszę na chwilę zapomnieć, że chodzi o Szkieletora i wyobrazić sobie jakąkolwiek inną inwestycję. Najlepiej budowę w pobliżu Państwa domu.

Jak zareagowali by Państwo na fakt, że miasto wydaje „wuzetki” nie licząc się kompletnie z opiniami specjalistów z zakresu ochrony przyrody, bez opinii konserwatora zabytków, nie zawiadamia o postępowaniu sąsiadów? Wszystko tłumacząc tym, że przecież inwestorowi się spieszy, nie chce ponosić nieprzewidzianych kosztów, a budowa jest ważna i prestiżowa...

Jak komentowaliby Państwo fakt, że choć inwestor kupując nieruchomość zdawał sobie sprawę z wyznaczonych terminów i potem został zgodnie z prawem obciążony przez miasto dodatkowymi opłatami, nagle zostaje wspaniałomyślnie przez urzędników zwolniony z opłaty?

Niech zgadnę! Państwa reakcja byłaby jednoznaczna i zgodna z prawdą – urząd łamie prawo! A komentarz może i jeszcze ostrzejszy: Ciekawe, kto za to wziął łapówkę?!

Chciałbym, by przy rondzie Mogilskim jak najszybciej stanął nowoczesny, pięknie zaprojektowany wieżowiec, który stanie się powodem do dumy dla krakowian. Tak samo jak wielu z Państwa zgadzam się z opinią, że straszący od lat w centrum miasta szkielet chluby Krakowowi nie przynosi. Proszę jednak nie wymagać od urzędu, by w imię ułatwień dla inwestorów łamał prawo. Wszystkie sprawy, które prowadzi Wydział Architektury i Urbanistyki Urzędu Miasta Krakowa, muszą być prowadzone zgodnie z wymogami procedury administracyjnej i z poszanowaniem zasady rzetelności. Skargę skierowana do przedstawicieli rządu RP na utrudnianie inwestorowi zakończenia budowy traktuję jako próbę wywarcia nacisku na miasto, a być może także na SKO, Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków i instancje odwoławcze. Skargi i mnożenie wniosków o kolejne postępowania administracyjne nie przyspieszą rozpoczęcia inwestycji, ani nie ułatwią wypracowania kompromisu z konserwatorem, organizacjami pozarządowymi i sąsiadami.